piątek, 28 września 2012

USA z zachodu na wschód - lecimy!!!

Taką przygodę trzeba przygotować z dużym wyprzedzeniem, więc mogłoby się wydawać, że zdążyliśmy się ze wszystkim oswoić. Nic bardziej mylnego. Mimo kupionych biletów, rezerwacji samochodu i hotelu, aż wreszcie spakowanych walizek i posmarowanych kanapek na drogę, nam cały czas wydawało się, że śnimy, marzymy, wyobrażamy to sobie. Świadomość dogoniła nas w autobusie, kiedy wyjeżdżaliśmy z chojnickiego dworca w kierunku Warszawy. Było po 20., słońce chyliło się ku zachodowi, pasażerom zaczynały kleić się oczy, a mnie ogarnęło przerażenie. Miałam ogromny natłok myśli, przeżyłam atak paniki, zwątpienia, zniechęcenia, a wszystko przeplatało się z podekscytowaniem i ciekawością.

O 3.30 byliśmy w Warszawie, kilka minut po 4. na Okęciu. Drzemka na krzesłach, śniadanie - jakoś zleciało. 9.35 - wylot do Kijowa. I jak ręką odjął, po drodze do samolotu zgubiłam wszystkie wątpliwości. Strach też jakby stracił na sile. Pozostała tylko ogromna chęć przeżycia niesamowitej przygody.

Lot do Kijowa trwał 1,5h. Na miejscu przesiadka, trochę nerwówki, bo był to nasz pierwszy w życiu lot łączony i o 13.35 czasu ukraińskiego startowaliśmy już w kierunku Nowego Jorku. Czekało nas 11 godzin lotu. W trakcie długich 11 godzin w klasie ekonomicznej tanimi liniami czyt. bez TV, w pozycji siedzącej, 8000 m nad ziemią mogliśmy podziwiać... no właśnie... niewiele mogliśmy podziwiać, bo przeważał krajobraz wodny :) Główną atrakcją okazały się chmury, które zaprezentowały się nam w przeróżnych postaciach:




 

 Spore zainteresowanie wzbudził też krajobraz zimowy:



Tak więc podróż minęła nam dość monotonnie: woda, śnieg, chmury. Żadnych turbulencji, żadnej burzy, zero kłopotów z silnikami, delikatny start, łagodne lądowanie. Jednym słowem NUDA ;)

Jakby wszystkiego było mało, w cenie biletu przysługiwały nam 2 całkiem zjadliwe posiłki, zimne napoje, kawa i herbata. Okazało się, że nasz początkowy sceptycyzm w stosunku do ukraińskich linii Aerosvit był zupełnie nieuzasadniony.


 

Godzina 17.05 (niesamowite! wylecieć o 9.35 i po piętnastu godzinach dowiedzieć się, że jest 17.00!) - cali i zdrowi wylądowaliśmy na lotnisku JFK.

Najpierw oczywiście trzeba było przejść przez bramki. Ta kwestia spędzała nam sen z powiek. Jak się okazało zupełnie niepotrzebnie. Spodziewaliśmy się rozmów z urzędnikiem imigracyjnym, ewentualnych problemów w kwestii mojego zdjęcia (sprzed 5 lat) i starego nazwiska w paszporcie. Być może dobrze nam z oczu patrzyło albo napis Bundesrepublik Deutschland na naszych paszportach zdziałał cuda... w każdym razie wszystko trwało może pól godziny z czekaniem w kolejce włącznie. Nawet nie chciano od nas potwierdzeń ESTA. Byliśmy bardzo miło zaskoczeni.

Najtrudniejszy punkt przeprawy okazał się najprostszym. Zagadka pojawiła się tuż za bramkami - co dalej? Jak wyjść z lotniska? Jakie zdziwienie musiało malować się na naszych twarzach, kiedy zorientowaliśmy się, że po terenie lotniska kursuje pociąg i innej drogi wyjścia nie ma. Trochę się nabiegaliśmy po terminalach, lotnisko poznaliśmy jak własne podwórko. Z początku na słynną wieżę kontrolną patrzyliśmy z podekscytowaniem, później wzbudzała w nas już zniechęcenie... Po kilku godzinach, około godziny 21. dotarliśmy do pobliskiego motelu JFK Inn, gdzie po gorącej kąpieli i kolacji w postaci kiełbasek i bułek z bytowskiego lidla, zasnęliśmy.

Tak wyglądały nasze pierwsze chwile w USA...
Tak właśnie zaczął się spełniać amerykański sen... 


1 komentarz: