wtorek, 2 października 2012

USA z zachodu na wschód - New York

Pierwsza noc w Stanach minęła szybko - za szybko... Jedak wyspaliśmy się jak nigdy! Mimo ponad 24 godzin spędzonych w podróży nie mieliśmy kłopotów ze wstaniem, kiedy o poranku zadzwonił budzik. Podekscytowanie nie pozwoliło nam spać. A poza tym zmiana czasu działała na nas bardzo korzystnie. Kładliśmy się spać według naszego biologicznego zegara, który wskazywał 3.00, podczas gdy w Stanach była 22.00.  Pokój w motelu nie należał do luksusowych, ale ważne, że był prysznic, ciepła woda i łóżko typu king size (a te spodobały nam się najbardziej). Niestety nie można było liczyć na suszarkę do włosów, o podłączeniu się do elektryczności nie wspominając, bo okazało się, że kontakty amerykańskie nie są takie jak europejskie :) W przejściówkę zaopatrzyliśmy się jeszcze tego samego dnia na lotnisku.

Jednak motelowi  J.F.K. Inn należy się też duży plus za śniadanie! Dostaliśmy typowo amerykańskie, bo składające się z muffinów i donutsów :) Uczta nieziemska!!! :) Do tego motel oferuje darmowy transfer z i na lotnisko. No i cena jest dość przystępna - znaleźć w NY nocleg za 110 $ to nie lada wyczyn.


Aby nie tracić całego dnia, zaraz z rana odstawiliśmy bagaże do przechowalni na lotnisku i udaliśmy się na Manhattan!!! Dolny Manhattan zostawiliśmy sobie na koniec - jako zwieńczenie całego wyjazdu. Na początek zwiedziliśmy Midtown, a zaczęliśmy od Central Park.

Wysiedliśmy z metra na Columbus Circle i po około godzinnym spacerze po parku udaliśmy się wzdłuż 5th Aveniue do Empire State Building, Chrysler Building itd.







Central Park zauroczył nas zielenią, przestrzenią i otulającymi go wieżowcami. Całość robi niesamowite wrażenie.

Z Central  Parku wyszliśmy wprost na Fifth Av. Ukazało się nam prawdziwe oblicze słynnego Big Apple. Muszę przyznać, że nie spodobało mi się ono ani trochę... Ogrom, wielkość, wysokość robią wrażenie, nie można zaprzeczyć, jednak hałas, tłum, ogólny harmider sprawiają, że głowa najpierw zaczyna puchnąć,  następnie podwaja objętość, aż w końcu zaczyna pękać. Spędziliśmy w mieście pół dnia - a i tak za dużo jak dla mnie...


 Na pierwszym planie dworzec centralny a w tle Chrysler Building

 Empire State Building

 

Nowojorski traffic jam, czyli stały element centrum miasta.

Po Nowym Jorku spaceruje się z łatwością. Ulice przecinają się pod kątem prostym, przecznice oddalone są od siebie o tę samą odległość. Z północy na południe biegną Avenues, ze wschodu na wschód zaś Streets. Ulice są numerowane. Dziesięć przecznic to ok. 1,6 kilometra, co zajmuje ok. 15 minut szybkim krokiem. Niełatwo się zgubić lub stracić orientację. Gorzej z jazdą samochodem, gdyż nawigacja stale traci zasięg, a ruch jest tak intensywny, że nietrudno o kolizję... Potwierdza to stan samochodów. Większość z nich ma obdartą karoserię, porysowane zderzaki, liczne wgniecenia.

W mieście spędziliśmy kilka godzin. Nie mogliśmy pozwolić sobie na dokładniejsze zwiedzanie, gdyż o 14. musieliśmy być już na lotnisku w oczekiwaniu na kolejny lot. Jednak wystarczyło nam, abyśmy poczuli klimat miasta. Byliśmy podekscytowani, owszem, ale czy zachwyceni??? My, ludzie wychowani na wsi, kochający ciszę i przyrodę, nie odnaleźliśmy się tam w ogóle. Fajnie było przez kilka chwil stanowić część tej ogromnej aglomeracji, ale nie natrafiliśmy na nic, co mogłoby zatrzymać nas tam na dłużej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz