poniedziałek, 7 stycznia 2013

USA z zachodu na wschód - Bryce Canyon National Park




"A potrafiłabyś wymienić wszystkie miejsca po kolei w jakich już byliśmy?"
Głupie pytanie - pomyślałam. No pewnie, że wymienię! New York, San Francisco, Yosemite, Los Angeles, Death Valley... i pamięć zaczęła szwankować. Bryce Canyon to zaledwie dziewiąty dzień naszej podróży, a ja już miałam problem z ogarnięciem wrażeń. A co dopiero u schyłku wyprawy! 

Dziś mija piąty miesiąc od naszej wycieczki po Stanach, ale ten dzień pamiętam jakby to było wczoraj. Pamiętam dokładnie datę, widoki zapadły mi głęboko w pamięć, potrafię przypomnieć sobie wszystkie ochy i achy. Dlaczego? Bo na dzień, kiedy odwiedziliśmy Bryce, przypadła trzecia rocznica naszego ślubu...

Bryce Canyon National Park zaczyna się dość niepozornie. Teren jest lesisty, z oddali od czasu do czasu wyłaniają się czerwone skały. Przejazd pod łukiem skalnym wprowadza nas w iście bajkowy klimat. Od tego miejsca robi się coraz ciekawiej.


Zatrzymaliśmy się w najbardziej popularnej i najbardziej spektakularnej jednocześnie części parku - Bryce Amphitheater Region. Jako że był to kolejny dzień wędrówki w pełnym słońcu i wysokiej temperaturze, postanowiliśmy dać sobie odrobinę wytchnienia i wybraliśmy niedługi szlak Queens/Nawajo Combination Trail (oznaczony na mapce żółtym kolorem). Miał mieć 4,6 km. Po jego ukończeniu mieliśmy się zdecydować, czy kończymy na dziś, czy idziemy dalej. Plan nie do końca wypalił, bo, jak to my, pomyliliśmy szlaki, o czym zorientowaliśmy się po ok. 1,5-godzinnej wędrówce. Okazało się, ze jesteśmy na szlaku Rim Trail (kolor pomarańczowy na mapce). Obliczyliśmy, że miał 12,8 km, czyli prawie 3-krotnie więcej niż planowaliśmy. Jednak bez sensu było się cofać, gdy mieliśmy za sobą już jakieś 4 km...


Szlak zaczął się spokojnie. Szliśmy skrajem lasu po równym, nieco piaszczystym terenie. Z daleka zza drzew co chwilę  wyłaniały się nietypowe skalne formacje, których kształty ze względu na odległość były dość zamazane i niewyraźne.


Krajobraz stale zmieniał się, przechodząc w skalną pustynię usłaną przedziwnymi strzelistymi minaretami skalnymi zwanymi hoodoos. Na początku było ich niewiele, później jednak wyrastały one z ziemi jak żołnierze, tworząc potężną armię.


Przypominały wieżyczki, mury, przeplatane łukami i oknami. Osiągały sporą wysokość, wyrastając znienacka, tworzyły nie lada zagrożenie, krusząc i osuwając się pod nogami. Chwila nieuwagi mogła skończyć się zanurkowaniem w przepaść...

 

 

 

 

 

 

Mieliśmy okazję po drodze napotkać kilka przedstawicieli lokalnej fauny, z których największe wrażenie zrobiły na nas sępy. Siedziały w bezruchu, czekały. Czy naprawdę po kilku dniach męczących wędrówek i kiepskiego amerykańskiego jedzenia wyglądaliśmy aż tak marnie?


Patrząc na roztaczający się krajobraz pełen niesamowitych kształtów i kolorów, trudno było uwierzyć, że to dzieło Matki Natury. Jednak nie ma wątpliwości, że powstaniu hoodoos nie przyczynił się żaden człowiek. To arcydzieło jest efektem wiatru i wody. My, patrząc na dolinę nie możemy wyjść z podziwu, natomiast pierwsi biali ranczerzy przeklinali to miejsce, przemierzając skalne labirynty w poszukiwaniu zagubionych, zabłąkanych krów.



 Nietypowych formacji ciąg dalszy (czy tylko ja mam skojarzenia??? ;) )




Długi i miejscami bardzo trudny i męczący szlak zaprowadził nas w głąb kanionu. Mieliśmy okazję wejść między hoodoos, wędrować u ich podnóży, krążyć między nimi, przyjrzeć się im z bliska. Mimo że bywało, iż brakowało sił, to była wspaniała wędrówka. Pełna niesamowitych, jedynych w swoim rodzaju widoków.





Odrobina flory napotkanej na szlaku:



 I dobrze znane nam już wiewióry:


Mówi się, że pogoda w górach zmienia się z chwili na chwilę. W polskich górach nie doświadczyłam jeszcze gwałtownych załamań pogodowych, a w Stanach na 5 wypraw w góry zdarzyło nam się to dwukrotnie. Bryce Canyon położony jest na wysokości 2400-2700 m n.p.m. Temperatury wahają się, przez tę okolicę przechodzą gwałtowne burze z ulewami powodującymi tzw. flash floods. Może być niewesoło. Wyruszaliśmy w pięknej, idealnej pogodzie, a mniej więcej za połową zaczęło pogrzmiewać, wiać, kropić. Niebo zasnuło się z chmurami, a ja zaczęłam wpadać w panikę. Nie chciałabym znaleźć się pośrodku rwącej rzeki, jakie widzieliśmy, na szczęście, tylko z samochodowego okna w Zion.


Burza na szczęście jedynie krążyła dookoła, oszczędzając nam grzmotów, ulewy i w konsekwencji powodzi.

Po kilkugodzinnej wędrówce osiągnęliśmy punkt końcowy, pokonując tym samym ponad 12 km. I to miał być ten luźniejszy dzień, tak? Cieszę się jednak, że tak wyszło. Takich widoków nie chciałabym przegapić.

Ostatni punkt zdecydowaliśmy się już zdobyć na kołach.
Na zdjęciu Rainbow Bridge.
Zdążyłam tylko wyskoczyć z auta i zrobić zdjęcia. Grzmot, jaki rozległ się tuż nade mną, skutecznie wypłoszył mnie jak i resztę głodnych wrażeń turystów...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz