czwartek, 21 października 2021

Tajlandia - Ko Phi Phi


 

Ko Phi Phi. 

Jeśli ktoś planował wyjazd do Tajlandii, szukał informacji o tym, co zobaczyć, gdzie się zatrzymać, nazwę Ko Phi Phi na pewno kojarzy. Tę wyspę trzeba odwiedzić. Nie ma innej opcji. Ko Phi Phi to czyste szleństwo! Posłuchajcie sami...


 Wyspa Ko Phi Phi jest maleńka. Tak maleńka, że nie istnieje tu transport drogowy. Po wyspie poruszamy się pieszo lub meleksem. Odległości są tu niewielkie. Życie skupia się na jednej plaży, która za dnia jest rajem dla amatorów kąpieli słonecznych i wodnych, a w nocy przeobraża się w ogromną imprezownię, w której odchodzą takie akcje, jakich jeszcze na oczy nie widziałam ( a może po prostu mało widziałam...). Na Ko Phi Phi prawie wszystkie hotele położone są przy plaży, gdyż wyspa jest tak wąska. Obowiązuje w zasadzie jedna główna droga, więc po dwóch dniach kojarzyliśmy już twarze lokalsów i sami byliśmy kojarzeni. To niewyobrażalne jak na tak niewielkiej powierzchni może zmieścić się tak ogromna ilość restauracji, knajp, hoteli, salonów masażu, pralnie, biura podróży, apteki, spożywczaki. Jak można na tak małej przestrzeni upchnąć rzesze turystów. I co ciekawe, mimo dzień w dzień przybywających tu setek turystów, wcale nie czujemy się osaczeni. Wręcz przeciwnie, było całkiem komfortowo...

 

 

 

 Na Ko Phi Phi przybyliśmy promem. Nie była to tania przyjemność. Ceny transferów w Tajlandii zupełnie nie odpowiadają standardom cenowym Tajlandii. Są bardzo drogie i skutecznie płuczą kieszenie. Jednak podróżując po południowej Tajlandii transfery wodne są nieuniknione i trzeba je po prosu wliczyć koszty. Kombinowaliśmy, szukaliśmy, porównywaliśmy ceny, ale to bez sensu. Jest tylko kilka firm obsługujących transport wodny i trzymają jeden front. 

 

 

 

Na Ko Phi Phi przybyliśmy wczesnym popołudniem.  Głodni. Mieliśmy tylko jeden cel. Zjedliśmy smacznie i egzotycznie. Opiaszczonym chodnikiem z komórką w ręce podążyliśmy w kierunku naszego hotelu. 3 alejki na krzyż, a GPS nie dawał rady. Kręciliśmy się po okolicy zagubieni, niczym w labiryncie. W końcu się udało. Dotarliśmy do naszego drewnianego hoteliku, który przypominał trochę łódź a trochę bambusową chatę. Było cudownie. Z tarasu widzieliśmy zatokę. A z naprzeciwka słychać było monotonne bzyczenie maszynki bambusowej - tak, pod nosem mieliśmy salon tatuażu, których na wyspie było mnóstwo. Do dziś żałuję, że nie przywiozłam na ciele żadnej pamiątki. Ceny o wiele niższe niż u nas, kunszt nieprzeciętny, a metoda bambusowa podobno o wiele mniej kłopotliwa niż tradycyjna.

 

 

 

Przybyliśmy 23 stycznia. W dniu urodzin Krzysia. Bardzo miło z jego strony, że w 35. urodziny postanowił nas zabrać do raju. No lepiej nie mógł wybrać 😀.

 

 

 

Świętowaliśmy na plaży. Nie było tortu ani prezentu, ale odśpiewaliśmy sto lat i wraz z dziećmi przygotowaliśmy tacie vouchery do wykorzystania po powrocie. Siedzieliśmy na plaży. Wtuleni. Dzieci, nie zastanawiając się wiele, zrzuciły z siebie ciuchy i jak ich Pan Bóg stworzył, pobiegły do wody. Tu rozegrało się istne szaleństwo. Tu, przy zachodzącym słońcu, w powietrzu skrzyła się magia. Ten moment zapisałam głęboko w pamięci. Dodałam do listy 'ulubionych'. 


 

 

 

Na Ko Phi Phi spędziliśmy 3 noce. Za pobyt zapłaciliśmy 770 zł ( to przy naszej czwórce 65 zł od osoby, więc nie tak źle, choć w porównaniu do noclegi w Khao Sok za 25 zł/os prawdziwa finansowa rozpusta) 😆


 

 

 

W cenie mieliśmy pokój z dwoma łóżkami kingsize i łazienką. Hotel położony nad samą woda, ale do plaży musieliśmy przejść się około 10 min. Tuż obok mieliśmy pralnię i bar ze smacznymi śniadaniami. Wszędzie było blisko, choć byliśmy nieco na uboczu. Jedyny mankament? Ko Phi Phi to wyspa imprezowa, więc do późnej nocy budziły mnie krzyki imprezowiczów. Przeszkadzało mi to, ale nie sugeruj się. Kierują mną zazdrość i zgryzota - my, mając pod opieką 4-latka i 6-latkę, nie mogliśmy się rozerwać...

 

 

 

4 dni w raju... W Ko Phi Phi to wystarczy... Wyspa jest fantastyczna. Widoki niesamowite. Plaża bajkowa. Ale jest i negatywne oblicze wyspy. Komercja. To nie jest cichy raj dla szukających wytchnienia. Tu jednak obecność wszystkiego wszędzie cię przytłacza. Tu nie poznasz życia, nie zobaczysz realiów. Tu nie przyjeżdża się eksplorować, tylko imprezować, wakacjować.  

  


 

 

Co więc robiliśmy? Ko Phi Phi to był nasz pierwszy rajski przystanek. Mieliśmy więc w planach nie spinać się, nie spieszyć. Nie ciągnąć dzieciaków nigdzie na siłę. Tu daliśmy sobie czas, by beztrosko być, by cieszyć się i bawić. By dać sobie nawzajem ile się da. 

 

 

Ko Phi Phi jest tak maleńka, że można zejść ją całą w 1 dzień. Są dwie główne plaże: Loh Dalum Beach od północy i Ton Sai Beach od południa ( na tę przypływają łodzie). Jest też nieco odległa Viking Beach oraz Long Beach. Skoro odległa to też mniej zatłoczona. Wszystkie piękne i osiągalne spacerkiem.

 Na pocztówkach z wyspy głównym widoczkiem jest ten z punktu widokowego, na który wchodzi się po schodach półgodzinnym spacerkiem. Trasa nie jest trudna, ale wysoka wilgotność i temperatura dają się we znaki. Nam doskwierały też komary. Było ich tam zatrzęsienie, do tego nie reagowały na żadne repelenty. Atakowały w cieniu. Wystarczyła chwila w bezruchu. Staraliśmy się więc dreptać bez przerwy, jednocześnie machając rękami. Na szczycie, gdzie nie ma cienia komarów nie było.

 

 

 

 

 

Na górze jest kawiarnia, są punkty widokowe i kilka figurek, które absorbują dzieci, by rodzice mogli zrobić zdjęcia. Niestety ja miałam do dyspozycji tylko telefon, co z resztą widać po jakości zdjęć. Byłyby lepsze, gdybym  przetarła tłusty od spoconych palców obiektyw... a gdzie się podziała moja lustrzanka? Kto pamięta? Odpowiedź znajdziesz w poście z Khao Sok...

Wydawałoby się, że 3 dni w raju to czas, który nie może się dłużyć. My jednak nie chcieliśmy spędzić go jedynie na plaży, toteż drugiego dnia wykupiliśmy wycieczkę dookoła wyspy.  Ko Phi Phi, choć niewielka, w większości jest niedostępna. Dostępu do pozostałych plaż bronią lasy palmowe oraz skały i urwiska. Wybraliśmy się więc na rejs, by zobaczyć wyspę od strony wody oraz snurkować na bogatych w podwodną faunę mieliznach.

 Rejs odbywał się typowum tajskim longboatem. Łodzie prezentują się bardzo egzotycznie, w rzeczywistości jednak są głośne i śmierdzą benzyną ;)


Krajobrazy, pośród których odbywał się rejs, na długo zostaną w pamięci. Szmaragdowy odcień wody, w których odbijały się strzeliste skały porośnięte egzotyczną roślinnością. Do tego małpy wyglądające z jaskiń i rzesze kolorowych rybek w wodzie. Woda kokosowa prosto z orzecha, lokalne przysmaki na lunch. Czy może być lepiej? Pewnie może, ale na tamtą chwilę byłam w raju. I dziś chętnie wracam tam we wspomnieniach...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz