poniedziałek, 17 grudnia 2012

USA z zachodu na wschód - Zion National Park


Utah śmiało można nazwać najbogatszym stanem USA i nie mam tu na myśli bynajmniej PKB. Chodzi mi raczej o bogactwo naturalne. Gdybyśmy chcieli zaliczyć każdą atrakcję w Utah, musielibyśmy przeznaczyć na to miesiąc, tymczasem my na całe Stany mieliśmy zaledwie trzy tygodnie. Zmusiło nas to do selekcji i wyboru miejsc najbardziej popularnych i uznawanych za najważniejsze. Pewnie dlatego przejeżdżając dzień w dzień do innego miejsca, po kilku dniach mieliśmy niezły mętlik w głowie i natłok wrażeń. Po wizycie w Wielkim Kanionie myśleliśmy, że nic nas już nie zaskoczy. A jednak...

Zion zachwycił nas jeszcze zanim przejechaliśmy bramki wyznaczające jego oficjalne granice. Wyrastające skaliste wzgórza zachwycały paletą barw - od bieli po pomarańcz, czerwień, brąz. 

Jak zwykle skierowaliśmy się do  Visitor Center, gdzie zostawiliśmy samochód i w słoneczku na jednej z ławek przy okazji śniadanka (na które zjedliśmy zakupione poprzedniej nocy kurczakburgery z Maca - yummy ;) ) opracowaliśmy plan wędrówki. Biorąc pod uwagę walory turystyczne, długość i trudność trasy padło na Emerald Pools Trail. Miała to być malownicza niedługa trasa - z parkingu wzdłuż ulicy 0,8 km, następnie przejście przez most, niewielkie podejście w górę 1,3 km, dojście do zasilanych przez wodospady Szmaragdowych Stawów i powrót drugą stroną 1 km. Stwierdziliśmy, że na ten dzień wystarczy krótki spacer - nogi po kilku dniach wędrówek do nocy zaczęły odmawiać posłuszeństwa, a nie byliśmy nawet na półmetku jeszcze. 

Szlak zaczynał się bardzo spokojnie, żeby nie powiedzieć nudno. Na szczęście po drodze pojawiły się atrakcje:


Takich co prawda niemało mamy w domu, jednak miło było spotkać przedstawicieli amerykańskiej fauny i dzięki Bogu nie były to kuguary, których podobno w Yosemite, Zion czy Brice nie brakuje...

Pojawili się też przedstawiciele egzotycznej jak dla nas, trzymanej w doniczkach flory - opuncja.


Zanim się obejrzeliśmy, szlak zmienił się nie do poznania. Przekroczyliśmy ulicę, przeszliśmy przez mostek nad rzeką Virgin i naszym oczom ukazał się piękny widok na kanion. Od tej pory nie mieliśmy wątpliwości, że będzie ciekawie. Znowu... Zaryzykowałabym stwierdzenie, że nadmiar wrażeń może zacząć nudzić... ;) Żartobliwie mówiąc oczywiście :)



Z czym będzie mi się już zawsze kojarzyć Ameryka? Dotychczas na dźwięk słowa Stany przed oczami miałam Statuę Wolności, Wielki Kanion, Manhattan. Dziś ujęłabym to bardziej abstrakcyjnie - Stany to przede wszystkim wielkość. Wszystko jest ogromne - przestrzenie, wysokości, odległości. Nawet kamienie są ogromne, tak jak te, między którymi stoję na zdjęciu.


I niestety kilka kroków dalej skończyła się nasza przygoda z Emerald Pools. Nie doszliśmy do nich - szlak uległ zniszczeniu w wyniku silnych opadów deszczu. Naprawiano go właśnie. Musieliśmy więc wracać tą samą drogą z wielkim poczuciem niedosytu. Nieee, wizyta w Zion nie mogła się tak skończyć. Raz, że nie osiągnęliśmy celu, dwa, widoki zaostrzyły nam apetyt i zupełnie pozbawiły uczucia zmęczenia, a co za tym idzie decyzji o urządzeniu sobie lekkiego dnia. Jak tylko doszliśmy do punktu wyjścia, mapa poszła w ruch i po chwili opracowany był już nowy plan - Hidden Canyon Trail.

Ta trasa była już o wiele bardziej ambitna. Zdecydowaliśmy, że nie musimy pokonać jej w całości. Mieliśmy zawrócić w momencie braku sił. Taaa... Jakbyśmy sami siebie nie znali. Dla nas nie ma czegoś takiego jak zmęczenie. Napędzamy się nawzajem. Najpierw napędzają nas widoki, potem chęć wspólnego zdobycia szczytu, a kiedy i to nie pomaga, napędzamy siebie nawzajem. I tak już pędzimy razem 8 rok i obyśmy nie zatrzymali się nigdy...

Te same góry, ten sam park, ten sam kanion, a widoki zupełnie inne. Nadal kręciło się w głowie od nadmiaru barw - Matko, nie przypuszczałam, że kamień może przybrać tylko kolorów, kształtów, formacji, oblicz. Od postrzępionych wypłukanych przez wodę szczytów po płaskie i strome ściany. Tu na przykład natrafiliśmy na idealne miejsce na odpoczynek.


Widok mniej-więcej z półmetku - rzeka Virgin i jej dzieło. Szkoda, że nie wpadliśmy na pomysł, aby wdrapać się właśnie tam. Choć widok na ten szczyt jest chyba bardziej spektakularny niż widok z niego. W każdym razie wezmę go pod uwagę, kiedy odwiedzę Zion następnym razem. Bo odwiedzę na pewno!


Szlak zaczął się zmieniać. Z piaszczystej dróżki przekształcał się w kamienną ścieżkę wiodącą tuż nad przepaścią. Na rękach zaczęła pojawiać się gęsia skórka - nie tylko ze względu na jakość szlaku, ale też...


...za sprawą niesamowitych widoków oraz gigantycznych wysokości.


Sam Hidden Canyon, czyli Ukryty Kanion nie zrobił na nas większego wrażenia - pewnie dlatego, że doszliśmy zaledwie do jego przedsionka. Dalsza część trasy zablokowana skałami i gruzem zniechęciła nas. Jednak widoki, jakie zaserwował nam ten szlak, na długo zostaną w pamięci. A poza tym był to nasz pierwszy w życiu tak trudny szlak.


Z resztą zdjęcia chyba mówią wszystko. Nic dziwnego, że nam, laikom, momentami włos jeżył się na głowie. Czy ze strachu jednak? Eee tam. Wśród takich widoków, podczas takiej wyprawy i w obliczu takiego podekscytowania nie ma miejsca na strach. Dominuje ciekawość, chęć zdobywania, energia i stale utrzymujące się, raz większe, raz mniejsze niedowierzanie - czy to wszystko dzieje się naprawdę, czy to tylko piękny sen... a jeśli to tylko sen, proszę,nie budźcie mnie... :)



Shuttle buses - czyli bezpłatne autobusy wożące do różnych miejsc w parku. Świetne rozwiązanie - bardzo wygodne, ekonomiczne, ekologiczne.


Po powrocie ze szlaku okazało się, że dajemy radę chodzić, jesteśmy w stanie ustać na nogach, nie mamy zawrotów głowy, mdłości, nie czujemy się odwodnieni bądź skrajnie wyczerpani. Było popołudnie, nie groziła nam więc noc w górach w razie gdybyśmy zdecydowali się na jeszcze jeden szlak. I znów to samo, powtórka z rozrywki, mapa w ruch - dość oberwana i postrzępiona już co prawda, jednak w miarę czytelna. Decyzja podjęta bez większego zastanowienia - idziemy dalej. Szybka przerwa na batonik. Zostało nam jeszcze coś z MacDonalda? :)

Strażniczki Kanionu - the Towers of Virgin.
Dojście do punktu widokowego zajęło nam godzinę. Niestety nie mogliśmy zbyt długo nacieszyć się widokiem. Zaczęło pogrzmiewać z oddali. W Zion dowiedziałam się, co oznacza zmienna pogoda w górach. Piękne słońce, upał, niebieskie niebo u podnóża i nadchodząca z prędkością światła burza na szczycie. Nie było na co czekać, trzeba było pędzić w dół. Wizja przeczekania burzy pod skałą wśród kamiennych lawin nie napawała optymizmem. 



Deszcz, a właściwie ulewa złapała nas, gdy byliśmy już na dole. Ostatnie 100m pokonaliśmy sprintem. Zanim dobiegliśmy do samochodu, byliśmy przemoczeni do suchej nitki. W drodze powrotnej dziękowałam Bogu, że udało nam się zejść z gór przed deszczem. Gdy zobaczyliśmy, co działo się kilkadziesiąt metrów nad nami, szczerze zaczęliśmy współczuć tym, którzy nie zdążyli...

Park zamienił się w jeden wielki wodospad. Woda lała się wszędzie. Woda z kamieniami i piachem. Nie chciałabym znaleźć się pod takim prysznicem.



Mokry Zion zupełnie zmienił oblicze. Stał się ciemny, groźny, mroczny. Piękny, ale tylko jeśli oglądany z daleka, najlepiej zza szyby samochodu, gdzie sucho, ciepło, bezpiecznie...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz