piątek, 9 maja 2014

Teneryfa 2014 - wodne safari



Będąc na Teneryfie, również można wybrać się na safari, z tą różnicą, że polowanie odbywa się na wodzie, a o jego sukcesie decydują warunki pogodowe. Rejs trwa 3-5 godzin w zależności, którą opcję wybieramy. Krótszy gwarantuje (z dopiskiem  "przy sprzyjającej pogodzie" umieszczonym drobnym druczkiem u dołu ulotki) obserwację delfinów, dłuższy zapewnia też podziwianie orek. Ceny wahają się w zależności od ilości chętnych oraz czasu w jakim wykupujemy wycieczkę (tuż przed wypłynięciem spadają nawet o 10 euro, więc warto poczekać) i wynoszą 20-50 euro. Na pokładzie gwarantowany jest obiad i zimny napój.

Nasz rejs rozpoczął się ok. 11.00 i trwał 3 godziny. Wypłynęliśmy w kierunku La Gomery, która szybko wyłoniła się zza chmur i pojawiła na horyzoncie. Po chwili zmieniliśmy nieco kurs, kierując się ku zachodniemu krańcowi wyspy. Na cyplu zwanym Punta de Teno zauważyliśmy latarnię. To miejsce jest uznawane za najbardziej dziki zakątek wyspy. Przewodnik zachęca do jego zdobycia, informując jednocześnie, że nie jest to łatwy do pokonania odcinek. Nie udało nam się tam zajrzeć niestety, więc wiem jedynie z opowieści, że droga jest bardzo wąska i niebezpieczna ze względu na odrywające się i spadające skały.



Miasteczko Los Gigantes prawie znikło nam z oczu, za to ciągnące się gigantyczne klify zdawały się nie mieć końca. Widoki skutecznie zajmowały naszą uwagę i nie pozwalały się nudzić, jednak w końcu pojawiło się niewielkie zniecierpliwienie. Powoli traciliśmy nadzieję na to, że pokażą się nam delfiny. Fale były dość duże, a delfiny nie lubią, kiedy morze jest niespokojne. Przenoszą się wtedy na większe głębiny.



W końcu zamontowane na łódce radary wykryły sygnał pod wodą, co dało się wyraźnie słyszeć w postaci irytującego dźwięku przypominającego alarm bramki w centrum handlowym. Początkowa niepewność, wszak mogła być to każda ryba, niekoniecznie wypatrywany przez nas delfin, przerodziła się w dziką euforię. Spod powierzchni wody wyłonił się delfin, który przez kolejne kilkanaście minut bawił się z nami w chowanego, to wypływając na powierzchnię to chowając się ponownie, by pokazać się znów nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy. Rozbłysły błyski fleszy (jakby możliwym było uchwycenie jego ledwie widocznego gołym okiem cienia lub zatrzymanie w kadrze momentu jego niemożliwego do przewidzenia wyskoku). Na moich zdjęciach niestety delfina nie znajdziecie. Wolałam patrzeć na niego gołym okiem a nie przez wizjer aparatu i podziwiać jego chwilowe wynurzenia, zamiast celować  i liczyć na to, że znajdzie się zaraz w małym okienku wziernika. Nie wiem, ile było delfinów. 2 - 3, nie więcej, ale mimo to wszyscy mieliśmy frajdę z ich podziwiania. Jak na takie warunki podobno i tak mieliśmy szczęście.


Potwierdziła się informacja, że wulkan Teide widoczny jest z każdego miejsca na wyspie. W pewnym momencie wyłonił się znad klifów tak, jakby chciał o sobie przypomnieć.


Łodzie zatrzymują się w Masce. Tu zabierają turystów, którzy z wioski szlakiem pieszym dotarli do przystani. Najpierw jednak jest półgodzinny postój na obiad (który był niczego sobie z resztą). Do obiadu piwko bądź bezalkoholowy napój. Po 2 godzinach rejsu, przy cudnie grzejącym w pyszczek słoneczku jakże mi się chciało tego piwa!!! Ale co tam, Fanta też jest OK ;)







O naszym obiedzie szybko dowiedziały się rybitwy. Nie wiadomo skąd się wzięły. Nagle zrobiło się ich tyle, że czułam się jak bohaterka filmu Hitchcocka "Ptaki".  Kiedy turyści za przykładem jednego z panów z obsługi zaczęli karmić ptaki resztkami z obiadu, rybitwy otoczyły nas, tworząc podążającą za nami chmurę. Towarzyszyły nam tak podczas prawie całej drogi powrotnej.



W drodze powrotnej pogoda zaczęła się pogarszać. Znad klifów nadciągnęły chmury, otoczyły nas niczym mgła w filmie The Fog. Troszkę zmoczyła nas mokra bryza, jednak temperatura ok. 20 stopni skutecznie nie pozwalała nam zmarznąć. Po powrocie do hotelu udało nam się jeszcze poleniuchować przy basenie w pełnym słońcu. Otaczające basen budynki hotelowego kompleksu zasłaniały krajobraz, mieliśmy więc nad sobą czyste niebo, z którego delikatnie mżył ciepły letni deszczyk. My wiedzieliśmy, że to żadne czary, a niosąca mżawkę znad klifów bryza, natomiast malujące się na twarzach reszty gości zmieszanie sprawiało nam niezły ubaw ;).



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz