czwartek, 3 kwietnia 2014

Teneryfa 2014 - Teide


Wybierając Kanary za cel naszej tegorocznej wyprawy, postawiliśmy przed sobą niemały dylemat. Którą wyspę wybrać? Jest ich kilka, a każda według przewodnika kusi zupełnie innym krajobrazem. Żadne forum ani przewodnik nie odpowiedział nam na pytanie, która jest najlepsza, na którą wybrać się jest najbardziej warto. Trudna była to decyzja, do momentu, kiedy natrafiłam na jego opis... Teide - najwyższy szczyt Hiszpanii i jednocześnie wulkan. To on odpowiada za ukształtowanie terenu wyspy. Wznosi się w jej centrum, górując nad wyspą i pozwalając się dostrzec z każdego jej zakątka. O jego wielkości świadczy leżący na szczycie śnieg, który nie ginie nawet w lecie. Jego zbocza opadają łagodnie, prezentując najróżniejsze krajobrazy i liczne oblicza zastygłej lawy, aż docierają do wybrzeża, gdzie topią się w oceanie w formie stromych, ostrych skał albo sypkiej, czarnej, wulkanicznej plaży. To właśnie Teide przesądził o celu naszej wyprawy, dzięki niemu w styczniu znaleźliśmy się na Teneryfie. Dotarliśmy do jego podnóży dopiero trzeciego dnia naszego pobytu. Niecierpliwiłam się na ten moment bardzo, nie trudno więc wyobrazić sobie, jak wielkie było moje podekscytowanie, kiedy w środę rano wsiedliśmy do samochodu ubrani w dresy i z zapasem polarów na tylnym siedzeniu wyruszyliśmy w wyczekiwaną podróż.

Krajobraz zaczął gwałtownie zmieniać się właściwie od razu. Wyjechaliśmy z Puerto de Santiago, minęliśmy kilka sąsiednich wiosek, zmieniliśmy kurs na wschód i po ok. 30 minutach poczuliśmy się, jakbyśmy pokonywali podróż w kosmos. Zniknęły pola bananowe, powoli też przerzedzały się lasy sosnowe, pozostawiając jedynie przeróżne formy skalne zastygłej lawy.


Mimo że był to już 3 dzień naszego pobytu na wyspie, po raz pierwszy wyłoniła się nam La Gomera. Wcześniej nie dostrzegliśmy jej konturów ginących za mgłą i ukrytych pod wiecznie towarzyszącemu jej parasolowi chmur.


Z dołu wulkan prezentował swoje zimowe oblicze. Jego zachodnia ściana pokryta była śniegiem. Im wyżej się wzbijaliśmy, kierując się na wschód, wulkan zmieniał się, prezentując spalone słońcem potargane zbocza.



Krajobraz, w którym początkowo królowała czerń, zmienił się, tonąc w rudościach, brązach, czerwieniach. Okazało się, że sam wierzchołek wulkanu wyrasta na potężnej równinie zwanej kalderą, która ma średnicę ponad 17 km i ponad 48 km obwodu.


Droga prowadząca do kolejki górskiej, którą można wjechać na szczyt, wiedzie po równinie pokrytej skałami będącymi pozostałością po erupcjach. Kolejką można dostać się na szczyt w 8 min - tyle czasu trwa pokonanie 1200 m. Następnie trzeba przejść ok. 20 minutowy odcinek. Aby dotrzeć na sam wierzchołek należy posiadać specjalne pozwolenie. Dobrze jest pamiętać, że na takiej wysokości temperatura znacznie się obniża, przyda się więc porządna kurtka, czapka i rękawiczki. My dotarliśmy jedynie na wysokość kolejki. Dalsza trasa była niestety zamknięta ze względu na niebezpieczeństwo z powodu pokrywy lodowej na szczycie. Ominęła nas przyjemność podziwiania wszystkich wysp archipelagu, które mielibyśmy okazję zobaczyć - niebo było bezchmurne. Jednak nic nie dzieje się bez przyczyny - już u stóp wulkanu przemarzliśmy do kości, wdrapując się więc na szczyt, wrócilibyśmy pewnie zupełnie zmrożeni. A kobiety w naszej rodzinie (i ta duża i mała tym bardziej) lubią ciepło ;)





Na trasie jest wiele punktów widokowych. Zatrzymywaliśmy się na kilku, bo za każdym zakrętem objawiała się nam inna formacja skalna, lawa w innej postaci. Gdzieniegdzie ziemię porastała trawa, kawałek dalej cały teren pokrywała czarna skorupa, aby po chwili zmienić się w czarny sypki piasek przenoszony przez wiatr z miejsca na miejsce, a potem znów zastygnąć, tym razem jednak przybierając czerwoną, żółtą albo rudo-brązową barwę. Chyba jeszcze nigdy w tak krótkim czasie i na przestrzeni zaledwie 50 kilometrów nie miałam okazji podziwiać takiego bogactwa krajobrazów, którego tajemnica tkwi w różnorodności i w umiarze jednocześnie, bo mimo że w wielu postaciach, jest to wciąż po prostu wulkaniczna skała...






Żałuję, że wizytę w parku del Teide zawęziliśmy jedynie do przejażdżki samochodem po najbardziej popularnych trasach. Normalnie z pewnością nie odpuścilibyśmy przynajmniej kilku z 21 ścieżek przeznaczonych do pieszych wędrówek. Znając nas, pewnie wyszlibyśmy rano i wrócilibyśmy nie prędzej niż o zachodzie słońca. Tym razem postawiliśmy na relaks i choć bardzo ciężko było nam się z tym pogodzić, trwaliśmy w tym postanowieniu, ciesząc się widokami i czerpiąc możliwie jak najwięcej, kodując obrazy i emocje, a potem analizując je i przywracając w pamięci podczas słodkiego leżakowania w towarzystwie szumu rozbijających się o przybrzeżne skały fal...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz