wtorek, 19 listopada 2013

Cliffs of Moher - Clomacnoise

Klify Moheru zostawiliśmy sobie na koniec niczym wisienkę na torcie. Byłam pewna, że to miejsce wywoła na mnie największe wrażenie i nie pomyliłam się. Uwielbiam cuda natury, które imponują wielkością, zachwycają pięknem i pozostawiają niezapomniane przeżycia. Klify Moheru spełniły moje wszystkie oczekiwania i po 2-tgodniowym pobycie na Zielonej Wyspie ogłaszam je największą atrakcją Irlandii.


Z odległości kilku kilometrów miejsce to sprawia wrażenie krawędzi świata. Nie widać nic poza urywającym się nagle lądem. Z daleka nie można zobaczyć oceanu, znajduje się on ponad 100 m niżej.




Klify ciągną się na długości 8 km. Nie przeszliśmy całej trasy. Zbyt długo by to trwało. Wybraliśmy się na 2-godzinną przechadzkę, resztę czasu natomiast spędziliśmy odpoczywając, relaksując się przy szumie odbijających się od skał fal, ciesząc oczy niesamowitymi widokami.

 

 

Jako wieczni poszukiwacze wrażeń, nie zadowalamy się tym, co ogólnodostępne. Nie wystarczyły nam widoki, na jakich poprzestają przeciętni turyści podążający wyznaczonym szlakiem. My zawsze musimy wejść wyżej, podejść bliżej, poczuć więcej. I tym razem nie było inaczej. Potęgę klifów można w pełni poczuć, spoglądając w oczy otchłani. Nie można zrobić tego w inny sposób, jak leżąc na brzuchu tuż przy krawędzi.


 W takim miejscu żyje się bardziej... Podobno też leci się szybciej :)


Klify Moheru przywitały nas przepiękną pogodą. Tym razem prognozy zapowiadające deszcz nie sprawdziły się. Pogoda w Irlandii jest bardzo zmienna, co nie zawsze musi być wadą tego miejsca. Kiedy świeci słońce, można niebawem spodziewać się deszczu, to prawda. Jednak kiedy pada, warto mieć nadzieję, że za niedługo wyjdzie słońce. Zazwyczaj tak się właśnie dzieje. Cały nasz pobyt nad klifami minął w pełnym słońcu. Chłonęliśmy promienie jak się dało. Wystawiając buzie do słońca, napawaliśmy się widokami, które nie zdarzają się na co dzień. Nie potrafiłam wtedy wyobrazić sobie bardziej oszałamiającego miejsca. Było idealnie...


Nie chciało się wyjeżdżać. Gdybyśmy sami mieli podjąć decyzję o powrocie, pewnie zastałaby nas noc. Wygonił nas deszcz, który pojawił się znikąd. Przepędził nas okrutnie, umożliwiając jednocześnie wizytę w Clomacnoise w drodze powrotnej.


Stara klasztorna osada, o której pierwsze wzmianki pochodzą z 545 r., leży w sercu Irlandii. Zaczęło się od niewinnego klasztoru założonego przez św. Kierana. Z czasem Clomacnoise stało się największym duchowym ośrodkiem wyspy.


Do dziś nie przetrwało wiele. Powodem tego były liczne najazdy. Ze względu na drogocenne przedmioty, relikwie i kosztowności klasztor był wielokrotnie plądrowany - najpierw przez wikingów, później przez Normanów, na wojskach angielskich kończąc. Wciąż jednak można podziwiać niezliczone grobowce, niektóre aż z VIII w., bogato zdobione krzyże, ruiny kościółka i katedry oraz okrągłą wieżę.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz