środa, 27 października 2021

Tajlandia - Koh Yao Noi

 

Minęło 10 dni naszej podróży po Tajlandii. W tym czasie poznaliśmy zgiełk szalonego miasta Bangkok. Miasta, które rządzi się trudnymi do wytłumaczenia zasadami, a jednocześnie jest tak instynktowne, że połapiesz się w mig, o co chodzi. Odwiedziliśmy też średniowieczną potęgę Tajlandii Ayutthayę, gdzie pojechaliśmy pociągiem, siedząc ramię w ramię z lokalsami. Mamy za sobą nocleg w domku w dżungli, rejs po jeziorze Cheow Lan i mały wodny wypadek, w którym straciliśmy telefon i lustrzankę. Na szczęście wszyscy mieliśmy kamizelki ratunkowe, więc nikomu nic się stało. Wreszcie odwiedziliśmy wyspiarską stolicę muzyki i zabawy - Ko Phi Phi. Ta mała wysepka jeszcze 20 lat temu była oazą spokoju i dziczy. Dziś jej każdy centymetr poza lasem palmowym i górami jest zagospodarowany turystycznie. Wiele już doświadczyliśmy, ale od początku marzyło mi się jeszcze coś. Innego. Zobaczyć Tajlandię, której nie zdeptał turysta. I takie miejsce właśnie znalazłam w postaci niewielkiej rajskiej wyspy, na którą przypływa tylko kilku turystów dziennie. Mowa o Koh Yao Noi....



 

Szukając miejsca nieobleganego przez turystów, Koh Yao Noi wydawało mi się rozwiązaniem  idealnym! Jest tu egzotyka, o jaką mi chodziło: lasy namorzynowe, plantacje kauczukowe, pola ananasów, lokalna ludność zajmująca się rybołówstwem i uprawą ryżu, a do tego długie plaże, które można mieć na wyłączność, palmy kokosowe nad głowami (uwaga, to akurat bywa bolesne) oraz czarujący widok na zatokę Phang Nga. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że niewielka liczba turytów to i skąpy wybór miejsc noclegowych, uboga baza gastronomiczna oraz wysokie ceny w barach i restauracjach. Miejscowi nie nastawiają się tu na turystykę, a obiekty noclegowe i gastronomiczne często prowadzone są przez obcokrajowców, którzy ustalają ceny zupełnie nieproporcjonalne do lokalnych.

 

Z Ko Phi Phi przypłynęliśmy speedboatem. Z przystani zgarnął nas pick up, który drogą z betonowych płyt przewiózł nas po wyspie. To była nasza pierwsza wycieczka po Ko Yao Noi. Wycieczka po której zamiast zachwytu miałam przerażenie w oczach. Lasy namorzynowe, rozlewiska, drewniane domki na palach o standardzie, który dla nas jest brakiem standardu w ogóle. Było popołudnie, czas odpływu, więc zamiast złotych plaż były szare kamienie. Zamiast błękitnej wody, kleista maź. Owszem, chciałam tajskiej wyspy bez całej tej turystycznej oprawy. Ale na to nie byłam przygotowana... Po dudniącej i tańczącej Ko Phi Phi, cicha i pusta Ko Yao Noi wydawała mi się końcem świata...


 

Dotarliśmy do naszego bambusowego domku. Wynajęliśmy go od Niemki, która od 20 lat tu mieszka. Domek położony wśród drzew.  Ze szparami między deskami, z moskitierą nad łóżkiem, z lokalnymi mieszkańcami w łazience: jaszczurki, pająki, komary. Z tarasem, hamakiem i ptakami na dachu. Było pięknie...

 

Kiedy już oswoiliśmy się z nowymi warunkami, zaczęliśmy powoli odkrywać urok tej wyspy. Jej spokój. Wolno płynące chwile. Brak pośpiechu. Ciszę. Tu rzadko przejeżdżał samochód, do naszych uszu nie docierały dźwięki cywilizacji. Nie dzwonił telefon, nie grał telewizor, nie dudniła muzyka, nie było krzyków balujących ludzi. Tu nie wołano nas do stoisk z pamiątkami. Nie nagabywano na dodatkowe wycieczki. W zamian za to nocą budził nas ptak, który podchodził do okien. A że drewniane ściany nie wyciszały ani trochę, czuliśmy, jakbyśmy mieli go tuż obok uszu...

 

\

 


Ten kompleks drewnianych domków nazywa się Sabai Corner Bungalows. Za 3 noce zapłaciliśmy niecałe 500 zł (za całą rodzinę).

Drugiego dnia mieliśmy już swoją ulubioną knajpkę na śniadania. Swoje ulubione miejsce na plaży z widokiem na zatokę Phang Nga. Swoją palmę, która dawała cień i z której nie spadały kokosy. Drugiego dnia wiedzieliśmy, gdzie zjeść obiad, który nie będzie kosztował miliona monet. Zarezerwowaliśmy też skuter na kolejny dzień, by eksplorować wyspę po swojemu.

I tu pragnę się zatrzymać na moment. Jako doświadczona w temacie. 

Gdy  przybywasz w nowe miejsce i zamiast euforii dopada cię rozczarowanie. Gdy wydaje ci się, że to pomyłka. Że nie zagrzejesz tu miejsca, nie znajdziesz tego, czego szukasz. Daj sobie czas. To może być godzina, popołudnie, dzień. Pozwól sobie przywyknąć. Zamknij oczy, wycisz umysł. Poczuj zapachy, usłysz dźwięki. Jest duża szansa, że jednak poczujesz 'to coś'...

W moim przypadku miłość do Koh Yao Noi przyszła z czasem. Dziś mogę powiedzieć, że ta wyspa była najbardziej magiczna ze wszystkich odwiedzonych miejsc w Tajlandii...

 

 

 

 Wiedzieliśmy już też, by od rana korzystać z kąpieli do upadłego, bo po południu morze cofa się. Plaża jest wtedy mazista, woda płytka i mimo że z kąpieli nici, to idealnie nadaje się na poszukiwania skarbów...



Wtorek, 9.00. Spod recepcji odbieramy wcześniej zarezerwowany skuter. Pakujemy się na niego we czwórkę? He? Wylewa się teraz fala wiadro pomyj. "Jak to we czwórkę? Na skuterze? Z dziećmi? To nieodpowiedzialne! Co za ryzyko! W głowie się nie mieści. To niezgodne z prawem!"


A ja na to...

To lokalne...


Tak się tu jeździ. Tak podróżują rodziny. Tak poznajesz obyczaje, tak wtapiasz się w miejscowy klimat. Będąc w świecie, twoje rodzime zasady przestają obowiązywać. Jeśli będziesz się ich ściśle trzymać, nie ujedziesz w innej kulturze. Tak więc albo pozostajesz bezkompromisowo wierny znanym ci normom i siedzisz w tajskim hotelu o europejskim standardzie i jesz śniadania kontynentalne, czyli każdego dnia zagryzasz jajecznicę kiełbasą... Albo lądujesz w drewnianym domku pośród lokalsów, jesz z nimi w przydomowych knajpach, obserwujesz ich lifestyle i robisz to, co oni. Uwierz, to drugie niesie przygody, które będziesz pamiętał całe swoje życie!


Rozwiązanie pt. "Czwórka na jednym skuterze" podrzuciła nam właścicielka naszego ośrodka. Sami chyba byśmy na to nie wpadli. Nie pomyślałabym, że możemy się zmieścić na jednym siedzeniu. Wątpiłam, kiedy odbieraliśmy pojazd. Zrobiliśmy więc przymiarkę i co? 

I proszę!

 Jeździliśmy po wyspie przez cały dzień. W sumie zrobiliśmy około 50 km, bo wyspa jest niewielka. Jest na niej niewiele utwardzonych dróg. Najpierw pojechaliśmy na południe. 

 

Wyspa, mimo że maleńka, obfitowała w krajobrazy. Od terenów płaskich po pagórkowaty. Poprzez zarośla aż po lasy kauczukowe. Od rajskich plaż po całkowicie niedostępne nabrzeże namorzynowe. Od sielskich widoczków, gdzie błękit nieba tańczy z lazurem wody po mroczne drzewostany z upiornymi korzeniami, wystającymi niczym wykrzywione palce znad lustra wody. 

Co jak co, ale wyobraźnię to ja mam, nieprawdaż? :)


Ten dzień przyniósł nam wiele wrażeń. Podróżowanie skuterem było bardzo komfortowe. Gdy wokół szalał upał, my koiliśmy się przyjemnym wiaterkiem. Sami decydowaliśmy, którą drogę wybrać, gdzie zrobić krótki postój, a gdzie dłuższą przerwę. Mieliśmy okazję przyjrzeć się mieszkańcom. Zajrzeć im w okna, popatrzeć na ręce podczas codziennych czynności.

 

Spójrz, jak mieszkają. W drewnianych domach. Na palach. Ta konstrukcja  uniezależnia ich od pływów. Dodatkowo chroni przed robactwem i drapieżnikami. Domy podczas odpływu zdają się stać na mieliźnie, jednak gdy woda wraca, budynki wydają się dryfować. Zabawne, że tymi mostkami biegają dzieci, kroczą starcy. Nikt tu nie dba o bezpieczeństwo. Tak było od zawsze i tu przed upadkiem chroni instynkt.

A ty pozwolił(a)byś przemieszczać się tu twojemu dziecku bez opieki?

Na Koh Yao Noi zdziwiły nas skrajności. Pomiędzy warunkami bytowymi mieszkańców (spójrz jak tu się mieszka i pracuje, jak wyglądają domy, łodzie, czym zajmują się mieszkańcy; to głównie rybołówstwo, tryb manualny, warunki kiepskie jak na nasze standardy) a infrastrukturą przygotowaną w celach turystycznych (restauracje, przystanie, pomosty - wszystko to nie odbiega hotelom na lądzie).




Z jednej strony nowy pier i widok na okoliczne wysepki skąpane w kolorach, które przychodzą do głowy wraz ze słowem egzotyka. A z drugiej smród zgniłych resztek spożywczych, kury biegające po drodze, rozwalające się chaty i małpki przykute łańcuchem, traktowane tu jak u nas kiedyś psy...

Nie mnie oceniać, nie mnie ingerować. Mogę tylko odwrócić głowę, bo jako przybysz nie mam prawa się wtrącać. Takie zwyczaje.

Poniżej las kauczukowy. Pozyskiwanie wygląda podobnie jak u nas kiedyś pozyskiwanie żywicy. Nacina się pień drzewa i sok ścieka do pojemnika. 

 

  

Plantacja ananasów.  A za ananasami bananowiec.

 

 Woda wraca! Przypływ.

Zachód słońca na wyspie.


Dzieci na placu zabaw,  a ja przypatruję się lokalnej młodzieży grającej w kosza. Wieczorem upał staje się do wytrzymania. Ludzie budzą się z otumanienia, wychodzą na dwór, z cienia, z ukrycia. Robi się gwarno, głośno, wesoło. Budzi się życie!

Koh Yao Noi, dziękuję ci za te niepowtarzalne chwile. Za trudne emocje, które dopadły mnie tuż po przyjeździe i za zachwyty, których dostarczyłaś tak wiele. Za wspólny czas z rodziną w wyjątkowych okolicznościach przyrody. Za prawdziwość i brak niepotrzebnego splendoru. Za bezpośredni kontakt z naturą i minimum kontaktu ze światem zewnętrznym.


 

Jeśli ktoś zapytałby mnie, po co jechać na Koh Yao Noi, odpowiedziałabym...

Po WOLNOŚĆ kochani, po wolność!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz