piątek, 4 lipca 2014

Zakopane - Rysy

 

Nie mamy zbyt dużego doświadczenia jako taternicy. Właściwie dwa lata temu jadąc do Zakopanego, w ogóle go nie mieliśmy. Poprzedni pobyt w Zakopcu nie był zbyt obfity w górskie podboje - ograniczyliśmy się do spaceru nad Morskie Oko. Kiedy więc padł pomysł - Rysy, spoglądaliśmy na siebie wątpliwie i z niedowierzaniem. Na temat wejścia na najwyższy szczyt Polski krąży wiele legend, stąd pojawiła się nutka niepewności, która jednak nie miała szans z rozrastającym się z chwili na chwilę podekscytowaniem. Giewont to pestka! Rysy... to dopiero szaleństwo! :)

Na Rysy można dostać się od strony polskiej i słowackiej. My wybraliśmy tę pierwszą wersję. Jest ona zdecydowanie trudniejsza, ale o wiele bardziej ekscytująca. Wędrówkę zaczęliśmy nad Morskim Okiem. Aby nie tracić czasu na 9-kilometrowy odcinek, dostaliśmy się tam dorożką. Dzięki temu rozpoczęliśmy wędrówkę wcześnie rano i mieliśmy cały dzień na wejście na szczyt i powrót. Oprócz czasu zaoszczędziliśmy też sporo energii, która, jak się potem okazało, bardzo się nam później przydała.




Okrążyliśmy Morskie Oko, kierując się w lewo i mniej-więcej w połowie drogi odbiliśmy w górę szlakiem prowadzącym bezpośrednio na Rysy. Tu szlak zaczyna prowadzić ku górze i tak dzieje się przez następne kilka godzin. Wejście na szczyt wymaga niezłej kondycji fizycznej. Wyprawa jest długa i niełatwa, ale do pokonania. Potrzeba jedynie solidnej dawki samozaparcia. Przychodzą chwile zwątpienia, może pojawić się panika, strach, łzy, niemoc i zrezygnowanie (takie emocje widziałam u napotkanych na trasie ludzi). Nami kierowała żądza zdobywania i potrzeba przygody. Nie było miejsca na roztkliwianie się, ale bywało, że pojawiało się zmęczenie i ból w łydkach.

Jednak widoki, jakie funduje nam trasa, sprawiają, że zapominamy o zmęczeniu, a chęć zobaczenia krajobrazu z wysoka dodaje energii w najgorszych momentach. Wspinamy się coraz wyżej, oczy kierujemy pod nogi (trzeba uważać na luźne kamienie) bądź ku szczytom, ale co pewien czas odwracamy się za siebie i nie ma mowy, żeby nie przystanąć na chwilę, by nacieszyć oczy i duszę zapierającymi dech w piersiach widokami.

Najpierw pojawia się okazja, aby spojrzeć na Morskie Oko z góry. Jest to niecodzienny widok, gdyż najczęściej przedstawiana jest panorama spod schroniska.


Następnie okazuje się, że na skalnej półce powyżej Morskiego Oka znajduje się Czarny Staw - kolejne nie mniej od Morskiego Oka piękne górskie jeziorko, w którego spokojnej tafli odbijają się okoliczne szczyty.


Kolejny obrót przez ramię i naszym oczom ukazuje się na razie jedynie zapowiedź jednego z najcudowniejszych krajobrazów, jakie kiedykolwiek miałam okazję zobaczyć. Mimo napiętych z całych sił łydek, które aż wołają o chwilę wytchnienia, podążamy jeszcze bardziej żwawym krokiem, aby podejść wyżej i sięgnąć wzrokiem dalej.


No i jest! A właściwie są! Oba - Morskie Oko i Czarny Staw w pełnej krasie z perspektywy, o jakiej istnieniu nie miałam pojęcia. Po tylu przeżyciach, jakie zafundowały nam Stany, z których przecież wróciliśmy kilkadziesiąt godzin temu, ten widok sprawił, że zakręciło mi się w głowie z zachwytu.




Im wyżej wchodziliśmy, tym mniejsze wydawały się nam oba stawy, tym mniej też mogliśmy zobaczyć za sprawą pojawiających się na dużych wysokościach chmur. Okazało się, że niekoniecznie im wyżej tym piękniejsze widoki, ale z pewnością w miarę zwiększającej się wysokości rosła satysfakcja z przebytego dotąd odcinka i błoga myśl, że do końca już niewiele. Całkiem spory odcinek trzeba pokonać wspierając się na łańcuchach. Podejścia są już bardzo strome, skaliste, bywają niebezpieczne, więc ten etap należy przejść ze szczególną ostrożnością. Mieliśmy szczęście, że sprzyjała nam pogoda. Nie przeszkodził nam deszcz, więc podłoże było dość stabilne. Wolę nie wyobrażać sobie, jakie warunki panują na szlaku, kiedy pada.


Nie mam zamiaru zgrywać cwaniaka i twierdzić, że pokonałam szlak na Rysy bez mrugnięcia okiem, bo aby tego dokonać musiałam zacisnąć zęby. Nie będę też kozaczyć, mówiąc, że nie czułam zmęczenia, bo były chwile, że czułam wręcz wyczerpanie. Ale mogę zdecydowanie powiedzieć, że było warto, bo ta wyprawa dała mi znacznie więcej niż niezliczoną ilość niesamowitych widoków. Tą wyprawą udowodniłam sobie, że mam naprawdę dobrą kondycję fizyczną i całkiem niezłą wytrzymałość psychiczną. Że jestem w stanie osiągnąć to, co zamierzyłam i mimo zmęczenia nie poddaję się. Że w chwilach kryzysu zaciskam zęby i zamiast cofać się, stawiam pewne kroki do przodu. Kiedy osiągnęłam szczyt, a byłam na nim pierwsza z naszej ekipy, zdobyłam moje osobiste wewnętrzne Rysy, co do dziś dodaje mi wiary we własne siły w trudnych kryzysowych życiowych sytuacjach...


Widok z wierzchołka był niesamowity. Trudno opisać, co wtedy czułam. Czy to możliwe, że jestem aż tak wysoko? Ile dzieliło nas od początku, mogliśmy zobaczyć jedynie przez chwilę, bo chmury przerzedziły się jedynie na moment.


Zdecydowaliśmy się na zejście po stronie słowackiej. To była bardzo dobra decyzja. Tu zejście jest łagodniejsze, a że zaczęło popadywać, po stronie polskiej mogło być bardzo niebezpiecznie. Początkowo szliśmy w gęstej mgle, która opadała w miarę utraty wysokości. Nieśmiało zza chmur zaczęło wyglądać słonko i resztę trasy przeszliśmy już w ładnej pogodzie, a że schodzenie jest już dużo mniej męczące, towarzyszyły nam też bardzo dobre humory.




Marsz zakończyliśmy w miejscowości Strbske Pleso, ale nie zakończyliśmy tu naszej wyprawy, trzeba bowiem było wrócić do Zakopanego, na co szczerze mówiąc nie mieliśmy pomysłu... :) Na szczęście brak planu nie przeszkodził nam, aby dzień zakończyć pełnym sukcesem. Poradziliśmy sobie, wsiadając w pociąg, który zawiózł nas do Starego Smokowca, a stamtąd autobus dostarczył nas cało i zdrowo do Zakopanego. Cała ta przeprawa trwała ze trzy godziny, co dosłownie wycisnęło z nas resztki sił. Dotarliśmy do apartamentu długo po zmroku. Już nawet jeść nam się nie chciało. Gdyby nie silna potrzeba higieny po całodniowym wysiłku, pewnie ominęlibyśmy łazienkę i zatrzymalibyśmy się dopiero w łóżku z policzkiem przyciśniętym mocno do poduszki, nie zdejmując nawet traperów... Ale każde z nas zahaczyło o prysznic i pod ciepłym strumieniem wody zmyło trudy całodniowej wędrówki. Jednak to, czego zmyć się nie dało, zostało głęboko w serduchu - niesamowita radość, duma i satysfakcja - bo niecodziennie i nie każdemu udaje się stanąć na polskim "dachu świata".
:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz