czwartek, 31 lipca 2014

Amsterdam - szkoda, że tylko za dnia...

W Holandii miałam okazję być nie raz z powodu sezonowej pracy podejmowanej w czasie wakacji rok w rok przez 5-6 lat, kto by liczył. Do Amsterdamu miałam wtedy 200 km, ale nigdy nie było czasu/chęci/okazji (niepotrzebne skreślić), aby to miasto odwiedzić. Obiecywałam sobie za każdym razem, że tym razem odwiedzę stolicę państwa tulipanów i wiatraków i tak zleciały jedne i każde kolejne wakacje, a Amsterdam pozostawał jedynie odległym niespełnionym planem/zamiarem/marzeniem. Aż w końcu z dwójką dobrze znanych już tu naszych przyjaciół przy okazji odwiedzin rodziny w zachodnich Niemczech postanowiliśmy nadrobić parę kilometrów i sprawdzić, czy ten Amsterdam jest naprawdę taki jakiego go znamy z opowieści. I nim cokolwiek jeszcze napiszę, powiem krótko - oj jeeeeest :) Jest i to bardzo :)


Amsterdam jest największym miastem Holandii. Jego nazwa pochodzi od przepływającej przez niego rzeki Amstel. To właśnie ona i jej liczne kanały nadają miastu niepowtarzalnego uroku. Spacerując urokliwymi uliczkami miasta można dostrzec uderzajace podobieństwo do pewnego niesamowitego włoskiego miasteczka na wodzie... Nic więc dziwnego, że Amsterdam jest nazywany Wenecją Północy...

 



Amsterdam historią sięga XIII w, stąd można tu znaleźć wiele średniowiecznych zabytków zachowanych w bardzo dobrym stanie. Cała Starówka zachwyca właśnie uroczym zadbanym budownictwem. Przechadzając się wzdłuż kamienic i kanałów, można odnieść wrażenie, jakbyśmy przenieśli się na moment do jakiejś bajkowej krainy.


       

Jak zwiedzić Amsterdam? Aby poczuć klimat miasta, najlepiej wybrać się na długi pieszy spacer. Starówka nie jest na tyle rozległa, aby trzeba było korzystać z komunikacji miejskiej albo turystycznych autobusów, które obwożą po najważniejszych zabytkach (za co trzeba słono zapłacić). Najwygodniej jest znaleźć parking możliwie blisko centrum, nawiązać się na  mapie i opracować trasę obejmującą najważniejsze zabytki. Nam nie zależało na konkretnych atrakcjach, nie planowaliśmy zwiedzać muzeów (no, może poza jednym... ;) ), chcieliśmy po prostu wsłuchać się w głosy miasta i zajrzeć w jego zakamarki. No i oczywiście po części przywiodła nas tu słynna Ulica Czerwonych Latarni - tego kawałka miasta nie mogliśmy ominąć.


Druga opcja - można zwiedzić Amsterdam rowerem. Rowery to pierwsza rzecz, jaka rzuca się w oczy po przybyciu do miasta. Są na każdym kroku, trzeba na nie szczególnie uważać, jadąc samochodem. Odniosłam wrażenie, że w ruchu drogowym wiodą prym i rządzą się innymi prawami, ba, nawet przywilejami powiedziałabym. Parkingi rowerowe są zdecydowanie większe niż te samochodowe. A tłok na nich taki, że obawiałabym się, iż po zaparkowaniu swojego pojazdu już bym go tam nie odnalazła.

 

 

Rowery parkowane są właściwie wszędzie. Przy latarniach, na mostach. Wszystko, do czego można przypiąć rower, może posłużyć jako parking.




Niektóre sprawiają wrażenie opuszczonych, nieco zapomnianych... I te również nadają miastu jego niepowtarzalny i wyjątkowy charakter...

        

 

Ciekawe jakie muzeum przeszło Wam przez myśl, kiedy o nim wspomniałam kilka wersów wyżej... Oczywiście nie mogliśmy nie wstąpić do jednego z amsterdamskich muzeów erotyki! Dwa miejsca urzekły nas w nim najbardziej i udokumentowane zostały poniżej ;)



Wcześniej jeszcze zahaczyliśmy o jeden z amsterdamskich sex-shopów, które znaleźć tam można na każdym kroku. Przyznam szczerze, że nie miałam pojęcia, do czego można by użyć niektórych artykułów, jakie sklep posiadał w ofercie... Przydałoby się spędzić kilka dni w tym mieście, aby nabyć nieco wiedzy, nie mówiąc już o umiejętnościach ;)

I tak uzbrojeni w niezbędną wiedzę, jednak nie w gadżety, bo jak zwykle pozostaliśmy jedynie przy magnesie, mogliśmy wkroczyć, chciałoby się napisać, zdecydowanie i ochoczo, a w rzeczywistości nieco nieśmiało i z rezerwą, w słynny Red Light District.

Nie będzie stąd zdjęć, bo nie jest wskazane, aby fotografować żywe eksponaty czarujące przechodniów głównie płci męskiej zza szklanych witryn. Można by powiedzieć, praca jak każda inna, jednak gapie z aparatami nie są tam mile widziani, delikatnie mówiąc. Sam fakt posiadania przeze mnie lustrzanki sprawił, że zostałam niejednokrotnie wygwizdana, więc wolałam nie ryzykować. Poczęstuję Was jednak choć jedną fotografią, na której zupełnie nieświadomie zostałyśmy z Asią głównymi bohaterkami. Całkowicie przypadkowo i niezamierzenie mogłyśmy poczuć klimat Dzielnicy Czerwonych Latarni jakby od "tamtej strony" :)


Jaka więc jest Dzielnica Czerwonych Latarni? Trudno powiedzieć. Trzeba zobaczyć, sprawdzić, przekonać się na własnej skórze. Mimo że znana na całym świecie, dopiero kiedy zobaczymy ją na żywo, możemy rzeczywiście coś o niej powiedzieć. Choć właściwie my niewiele widzieliśmy, więc nie możemy się wymądrzać. Trzeba pojechać tam nocą, bo za dnia zobaczyliśmy zaledwie namiastkę. Jednak to wystarczyło, aby wzbudzić w nas skrajne uczucia: nieco ekscytacji i zaciekawienia, ale przede wszystkim niesmaku i zażenowania. Oczywiście o odczuciach żeńskiej części ekipy mówię, bo na twarzach facetów nie rysował się nawet cień zakłopotania a jedynie zwierzęcy uśmiech i błysk w oku oślepiający na kilometr... :)

Dla złagodzenia nieco atmosfery i ukojenia rozpalonych żądz męskiej części naszego teamu, spacer po Amsterdamie zakończyliśmy na ryneczku kwiatowym, gdzie podziwialiśmy m.in. tulipany w przeróżnych niespotykanych kolorach. Chciałoby się mieć takie okazy w swoim ogrodzie.



A żeby zaspokoić (niekoniecznie tego rodzaju, ale zawsze) apetyt naszych mężów, wstąpiliśmy do galerii serów (bo grzechem byłoby nazwanie tego miejsca sklepem po prostu), gdzie nie kupiliśmy nic co prawda, ale skosztowaliśmy kilku gatunków.



I tak zleciał nam kilkugodzinny spacer po Amsterdamie, podczas którego może nie odwiedziliśmy wszystkich zaznaczonych pogrubioną czcionką w przewodniku miejsc, ale odkryliśmy miasto po swojemu, zeszliśmy go wyznaczonymi przez siebie ścieżkami. Sami ukształtowaliśmy sobie jego obraz, który najpierw zabłysnął w naszych oczach bogatą architekturą przeplecioną licznymi kanałami, następnie zasnuł się nieco mgłą, a raczej dymem wydobywającym się z licznych coffee-shopów, aby potem rozweselić nas wystawą w Muzeum Erotyki oraz gadżetami w sex-shopie. Później obrazki z Red Light District wprawiły nas nieco w zakłopotanie/odurzenie, a na koniec wrażenia nieco wysubtelnił zapach wszechobecnych tulipanów, który chwilami bywał nieco przytłumiony przez ostry aromat tradycyjnego holenderskiego sera...
;)

1 komentarz:

  1. Relacja z pobytu w Amsterdamie super. Co do samych atrakcji, to jest ich mnóstwo i nie da się zwiedzić wszystkiego, dlatego inicjatywa z własnym planem to akurat był dobry pomysł. Na naszym portalu dodajemy wpisy o atrakcjach w Amsterdamie, opis miasta i nie zgadzamy się z kwestią, że miasto jest tylko fajne za dnia, bo nocą się dopiero dzieje.

    OdpowiedzUsuń