sobota, 22 marca 2014

Teneryfa 2014 - Loro Park i północ wyspy

Teneryfa nie przywitała nas przyjaźnie. Już późnym wieczorem w dniu przyjazdu targały naszym samolotem silne podmuchy przy lądowaniu. Nastawiłam się jednak wcześniej na silniejsze wiatry, więc nie przejęłam się turbulencjami ani trochę. Na miejscu nie zabrakło przebojów - przydzielono nam pokój zupełnie nie w standardzie, jaki gwarantowała umowa. Było ciemno i późno, więc postanowiliśmy zająć się tą sprawą następnego dnia, jednak brak ciepłej wody zupełnie wyprowadził mnie z równowagi i zmotywował do działania. Motywacja okazała się leżeć jedynie po mojej stronie - recepcjonista nie miał najmniejszego zamiaru zająć się naszym problemem, tłumacząc się kompletnym brakiem wolnych pokoi. Zrezygnowani, zmęczeni, wściekli i na dodatek głodni (bo kolacja jaką pozostawiono nam w pokoju niezbyt zaspokoiła nasz apetyt), a do tego zziębnięci (tak, zziębnięci na urlopie w słonecznej Hiszpanii, bo po zimnym prysznicu) położyliśmy się do łóżek, licząc, że poranek przyniesie zdecydowanie lepszy bieg wydarzeń... Na próżno...

Po trudach długiej podróży nie było nam nawet dane solidnie się wyspać. Obudził nas silny wiatr tuż o poranku. Bryza od oceanu - pomyślałam niepewnie, próbując upewnić samą siebie w przekonaniu, że dziś nic nie zepsuje mi pełnej radości z długo oczekiwanego wypoczynku. Widok po odsłonięciu firanki pozbawił nas złudzeń. Na zewnątrz panowała wichura: latające dachówki, uginające się pod siłą podmuchów palmy, przeraźliwy świst hulającego na korytarzu wiatru i hałas spadających ze ścian obrazów. To wszystko wyglądało raczej jak zły sen a nie spełnione marzenie o spalonej słońcem teneryfskiej plaży...

Przedpołudnie spędziliśmy więc na leniwym śniadaniu - trzykrotnie zmieniając stolik i chowając się coraz bardziej wgłąb restauracji, bo szalejący wiatr zdmuchiwał nam posiłek z talerza... Załatwiliśmy sprawę pokoju i przeprowadziliśmy się z piątego piętra na parter. Straciliśmy widok na ocean co prawda, ale zyskaliśmy przestronny apartament z tarasem, wyjściem na basen i ciepłą wodą. W porze obiadu wiatr uspokoił się na tyle, że można było wychylić nos na zewnątrz. Wichura pozostawiła po sobie niezłe spustoszenie - przewrócone płoty, wywrócone drzewa, liście i fragmenty drzew w basenie. Nie było co siedzieć w hotelu, trzeba było działać, aby nie stracić pierwszego z 6 pozostałych nam dni. Szybko się zorganizowaliśmy, w ciągu godziny znaleźliśmy wypożyczalnię z wolnym samochodem w klasie ekonomicznej, który wykupiliśmy od razu na 3 dni za niewiele ponad 100E z pełnym ubezpieczeniem i ok. 14. wjeżdżaliśmy już krętymi drogami w góry w kierunku północnej części wyspy.

Nie taki był plan, ale plany są właśnie od tego, aby je zmieniać. Szybko więc przestudiowałam mapę i notatki poczynione przed wyjazdem i nakreśliłam nową koncepcję, zaczynającą się właśnie od północy wyspy w Loro Parku.

Pierwsza samochodowa wycieczka po wyspie poszła nam sprawnie. K. jako kierowca jak zwykle spisał się doskonale, ja jako pilot również nie mogę sobie nic zarzucić. Spodziewaliśmy się co prawda, że droga minie szybciej - stan dróg na Teneryfie jest bardzo dobry, jednak prędkość utrzymuje się podobną jak w Polsce - większość drogi pokonujemy przez tereny górzyste, a więc królują serpentyny, na których trzeba zwolnić, szczególnie podczas pierwszych wypraw. Później gwałtowne operowanie kierownicą staje się o wiele bardziej naturalne. 

Z Puerto de Santiago wyjeżdżaliśmy w słońcu. Było wiecznie, ale przynajmniej słonecznie, co pozwoliło nieco zwiększyć optymizm. Nie na długo niestety, bo temperatura w górach zaczęła się gwałtownie obniżać, otoczyły nas gęste chmury i zmoczył deszcz. Dobrze, że nie widziałam swojej miny, musiała to być jedna z mojej niemałej kolekcji min niezadowolonych - chciało mi się krzyczeć, płakać, wyć i tupać, bo przecież miało być ciepło! Nie wiedziałam wtedy jeszcze po prostu, że północ wyspy pod względem klimatycznym odbiega zupełnie od południa i pogoda, jaka nas tam przywitała, nie ma nic wspólnego z pogodą, jaką uraczy nas przez resztę pobytu południe. 

 


W Loro Park byliśmy po 15. i spędziliśmy tam ok. 3 godziny. Zapowiadało się niepozornie - wycieczka rozpoczyna się przejściem przez mostek będącym swego rodzaju łącznikiem z niesamowitym światem zwierząt i roślin, skoncentrowanym na niewielkiej przestrzeni a oferującym niesamowity wachlarz atrakcji.



Spacerowaliśmy, podążając zgodnie z mapką tak, aby nie pominąć żadnej atrakcji - wszystkie okazały się warte odwiedzenia. Zwiedzanie dodatkowo trzeba było organizować tak, aby o określonych porach pojawić się na pokazach - bo prezentacje zwierzaków i ich popisy artystyczne okazały się najciekawsze. Zaczęliśmy od goryli, które dumnie i raz obojętnie a raz przyglądając się z ciekawością, przechadzały się po wybiegu. Rywalizowały ze sobą o uwagę turystów, dawały popis, uderzając pięściami o klatę. Były przesłodkie, ale jedynie z pozycji zza szyby. Nie odważyłabym się spotkać z takim oko w oko...



Zachwyciło mnie pingwinarium. Bajecznie urządzone z kilkoma gatunkami i wieloma osobnikami.




Pierwszy pokaz, na jaki natrafiliśmy przypadkiem, angażował lwy morskie. Niestety zdążyliśmy jedynie na końcówkę, ale i to pozwoliło się nam zachwycić. Szczególnie zdumiała mnie współpraca i relacje człowieka z tymi zwierzętami. Każde zwierzę ma swojego opiekuna i widać gołym okiem, jak silna więź ich łączy. Pokaz był humorystyczny ale i bardzo profesjonalny. Lwy morskie potrafiły machać i klaskać płetwami, a na koniec raczyły swoich opiekunów buziakiem. Niesamowite widowisko!



Co do kolejnego pokazu byliśmy już mądrzejsi i tak zorganizowaliśmy spacer, żeby się na niego nie spóźnić. Minęliśmy szympansy z młodymi - czule tulące i bawiące się z młodymi niczym ludzie. Były tygrysy, lamparty i wiele innych drapieżników. Przechodziliśmy obok nieskończonej ilości klatek z papugami w przeróżnych rozmiarach i o całej palecie barw. Aż w końcu na 15 min przed rozpoczęciem pokazu zasiedliśmy na trybunach orkanarium.



 

 

Spędziliśmy tu ok. pół godziny, zapadając w totalny trans. Nie mogliśmy oderwać oczu od tego, co się działo. Wielkie wieloryby wykonywały z pełną precyzją polecenia trenerów, niespodziewanie wyskakując z wody, machając płetwami, turlając się po scenie, kręcąc się i przymilając, prosząc o oklaski i domagając się zapłaty za dobrą robotę w postaci garści ryb.




Ubawiliśmy się po pachy i odzyskaliśmy dobry humor. Po wyjściu z Loro Parku, mimo niezbyt zadowalającej pogody i w dalszym ciągu doskwierającego wiatru nie mogliśmy nie uśmiechać się do siebie i nie zacząć czerpać radości z ostatniego na parę dobrych miesięcy urlopu. Odprężyliśmy się całkowicie, nabraliśmy optymizmu i pełni radości wróciliśmy na kolację do hotelu. A odprowadził nas wspaniały widok na górujący nad wyspą wulkan...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz