piątek, 21 marca 2014

Teneryfa 2014 - niby we dwójkę a jednak we trójkę :)

Teneryfy nie było na naszej liście. Pojawiała się gdzieś w zamysłach, odległych planach jako przyjemny cel na dalszą przyszłość, dobrą lokalizację na leniwy wypad z dzieckiem (kiedy się już ono pojawi... w przyszłości). Los jednak chciał, że zawitaliśmy tu o wiele prędzej, niż nam się jeszcze rok temu wydawało.

Gdybyśmy mieli na uwadze jedynie własne aspiracje, pewnie wylądowalibyśmy gdzieś w Bangkoku albo Ankarze, jednak tym razem można powiedzieć, że to nie my wybraliśmy cel podróży. Zabawne jak mała fasolka potrafi zmienić bieg wydarzeń, wywrócić psychikę do góry nogami i zatrząść dotychczasowym światem tak, że nic już nie poukłada się w ten sam sposób co kiedyś... Planując tegoroczne ferie braliśmy pod uwagę, nie ilość wrażeń i intensywność przeżyć, jak dotychczas, a bazę medyczną, poziom higieny i bezpieczeństwa.

 
   Fasolinka - jeszcze nie było jej widać, a już zaplanowała wakacje rodzicom ;)

I padło na Wyspy Kanaryjskie - najpierw, a potem drogą eliminacji zdecydowaliśmy się na Teneryfę. Skąd ten wybór?

Przewodniki opisują Teneryfę za najciekawszą z Wysp Kanaryjskich. Trudno mi to ocenić, skoro byłam jedynie na jednej, jednak po przestudiowaniu przewodnika oraz wywróceniu internetu stwierdziłam, że nie mogą się mylić. Przekonała nas wysoka gwarancja dobrej pogody, różnorodność przyrodnicza, wulkaniczne pochodzenie (wszystkie wyspy archipelagu są wulkaniczne, ale nie każda może poszczycić się wyrastającym po środku wulkanem będącym najwyższym szczytem Hiszpanii -  co od razu mnie jako miłośniczkę wulkanów zaintrygowało) oraz zupełna dla nas nowość - czarne plaże. I choć wybraliśmy Teneryfę z zamiarem spędzenia leniwych, spokojnych wakacji o charakterze swego rodzaju pożegnania z dotychczasowym beztroskim życiem szalonych podróżników wykorzystujących  każdą możliwą okazję na podbój świata, tworząc plan wyjazdu, wiedziałam, że nie usiedzimy długo na tyłkach. Teneryfa oferuje tyle atrakcji, że nie sposób zamknąć się na jej bogactwo i pozostać przy basenie. Nie w naszym przypadku przynajmniej... :)

Co mnie w Teneryfie urzekło?

Przede wszystkim jej różnorodne oblicza. Spalone słońcem południe i tropikalna północ. Góry z wulkanem Teide w centrum tworzą skuteczną barierę, dzieląc wyspę na dwie zupełnie odmienne strefy klimatyczne. Różnica temperatur między północą a południem liczy kilka, a nawet kilkanaście stopni - w Perto de Santiago mieliśmy 20 stopni i pełne słońce, w górach temperatura obniżyła się znacznie i padał deszcz, a na północy w Peurto de la Cruz było niewiele ponad 10 stopni i całkowite zachmurzenie.

 Okolice Puerto de la Cruz, północ wyspy

Podobnie sytuacja ma się w północno-wschodniej części wyspy. Po wycieczce do stolicy Santa Cruz pojechaliśmy w malownicze góry Anaga. Im wyżej jednak wjeżdżaliśmy, tym mniej widzieliśmy, bo ciężkie deszczowe chmury spowiły wzgórza niczym w horrorze. Zawróciliśmy więc z trasy, gdyż dalsza wyprawa zwyczajnie nie miała sensu...

 Góry Anaga

Teide mierzy 3718 m n.p.m. Jest jedną z największych atrakcji turystycznych Teneryfy, jednak nie o wejście na jego szczyt chodzi, bo to często jest zabronione ze względu na niekorzystne warunki atmosferyczne (silny wiatr bądź śnieg i lód). Sama wyprawa do jego podnóża stanowi atrakcję. Obserwacja zmieniającej się szaty przyrodniczej to bardzo ciekawa przygoda. Krajobraz zmienia się z każdym mozolnie pokonywanym kilometrem, przeistaczając się wielokrotnie z lasów sosnowych z usypanym niczym żużel podszyciem w zupełnie księżycową dolinę i górującym nad nią wulkanem pokrytym śnieżną pokrywą, mimo że wszystko dookoła wydaje się być spalone słońcem... Nie dziwię się, że twórcy filmu "Planeta Małp" nie znaleźli lepszej scenerii...



Masca to niewątpliwie obowiązkowy punkt na trasie podróży po Teneryfie. Ta mała zapomniana osada wydaje się być odcięta od świata - ale jedynie wczesnym porankiem, kiedy nie zapełnią jej jeszcze rzesze turystów. Wybraliśmy się tu wcześnie. Byliśmy pierwsi. Słońce dopiero wstawało, nie zdążyło wychylić się zza gór. Mieszkańcy przecierali jeszcze zaspane oczy i powolnie przygotowywali się na codzienny nalot ludzi z całego świata. A my w spokoju, całkowitej ciszy i delikatnym półcieniu mogliśmy obserwować budzące się w Masce życie, skosztować świeżego owocu opuncji oraz przepysznie słodkich pomarańczy i co ważne - zdążyliśmy uciec zanim na drodze o szerokości ulicy jednokierunkowej zaroiło się od turystycznych autobusów...


Południowy-zachód to idealna lokalizacja jeśli komuś zależy zarówno na wypoczynku jak i na zwiedzaniu, a na imprezowaniu już niekoniecznie, bo hucznego życia nocnego nie ma się tu co spodziewać. My mieliśmy to szczęście, że nasz hotel znajdował się w odległości 2 km od Los Gigantes - potężnych wznoszących się na 600 m klifów. Obserwowaliśmy je za każdym razem, kiedy wybieraliśmy się na spacer wzdłuż wybrzeża, na zakupy do miasta, na zwiedzanie. Wspaniale prezentowały się z lądu, a jeszcze większe wrażenie sprawiały z wody.


Trudno było mi sobie wyobrazić wulkaniczne czarne plaże. To chyba właśnie one mnie tu przywiodły (wraz z wulkanem Teide oczywiście). Spodziewałam się czarnej nieprzyjemnej mazi i mimo że byłam ich bardzo ciekawa, nieco niepokoiło mnie to, jak będzie wyglądało plażowanie na Teneryfie, bo choć uwielbiam aktywne wyjazdy, powylegiwać się na piaseczku w blasku słońca też bardzo lubię. Teneryfskie plaże okazały się zupełnie inne niż w naszych wyobrażeniach. Przede wszystkim są maleńkie. W większych kurortach takich jak Los Christianos czy Santa Cruz owszem są długie szerokie plaże, jednak w okolicach Los Gigantes nie liczmy na luksusy. Plaże są niewielkie, zazwyczaj schowane między skałami, często nieznaczone na mapie, trudnodostępne. Jednak piaseczek mile zaskakuje. Jest czarny, to jedyna różnica, poza tym jest mięciutki, przyjemny, drobny i tak samo przykleja się do mokrych stóp - tyle że bardziej go widać :) Największą frajdę mają dzieci, które obrzucają się nim niczym błotem, a potem ochoczo zmywają go z siebie w wodach Oceanu Atlantyckiego.




Będąc na Teneryfie można przewidzieć plan zwiedzania, zaplanować pobyt, zorganizować każdy dzień. Tym czego jednak nie mogliśmy być pewni była pogoda. Latem problem znika, jednak temperatury nie zachęcają do zwiedzania, a i przy basenie wysiedzieć ciężko, za to zima niesie ze sobą ryzyko anomalii pogodowych. Pierwszego dnia przywitał nas huragan. Z dachów leciały płytki, a palmy wywracały się niczym zapałki. Na szczęście reszta pobytu minęła nam w spokoju i pięknym słońcu, z czego cieszyliśmy się niezmiernie, bo prognozy wcale nie były takie zdecydowane. Deszcz dosięgnął nas w górach, co jest normą i z czym trzeba się liczyć oraz ostatniego dnia podczas rejsu w poszukiwaniu delfinów. Cała wyprawa minęła nam w sprzyjającej pogodzie, aż tu nagle znikąd w drodze powrotnej zza klifów przyczaiły się chmury i otuliły nas lekką bryzą, odprowadzając nas do portu...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz