poniedziałek, 11 marca 2013

USA z zachodu na wschód - New York City --> Lower Manhattan


Po dwudziestu dniach podróży, przebyciu ponad piętnastu tysięcy kilometrów i odwiedzeniu piętnastu stanów, znaleźliśmy się ponownie w Nowym Jorku, w mieście określanym jako stolica świata. Tu nasza przygoda się zaczęła i tu przyjechaliśmy na sam koniec. Musieliśmy tu wrócić, gdyż zostawiliśmy masę miejsc, bez których odwiedzenia nie mogliśmy pożegnać się ze Stanami...

Zadziwiające... 3 tygodnie temu lądując na lotnisku J. F. K. czułam niesamowite podekscytowanie, radość, wręcz euforię. Patrząc na wieżę kontrolną, którą tyle razy widziałam już w co drugim amerykańskim filmie, przecierałam oczy z niedowierzaniem. New York stanowił wtedy dla mnie jedną z największych atrakcji, którą umieściłam na liście punktów do zdobycia jako jedną z pierwszych. Jakże wiele się przez ten krótki czas zmieniło. Jak bardzo zmieniło się moje pojęcie o Ameryce. Te 3 tygodnie były dla mnie taką lekcją geografii, jakiej nie stanowią wszystkie lekcje odbyte w szkole. Zweryfikowały moje poczucie piękna, sprawiły, że słowa wielkość, przestrzeń, ogrom zyskały zupełnie nowe znaczenie.

Chciałam wrócić do Nowego Jorku, wylatując stąd do SF 3 tygodnie wcześniej. Każdego dnia w miarę upływu czasu jednak coraz bardziej chciałam odwlec ten moment, jak tylko się da. Wiedziałam, że kiedy ponownie zobaczę zieloną tablicę z napisem Manhattan, będzie ona zwiastunem zbliżającego się końca tej niesamowitej wyprawy...

Program był tak atrakcyjny i intensywny, że niewiele się myślało. Emocje i przeżycia wzięły górę nad rozumem. Jednak ten obrazek skutecznie sprowadził mnie na ziemię:


Do Nowego Jorku zawitaliśmy 11 sierpnia po całym dniu spędzonym nad brzegiem Atlantyku w Long Branch. W motelu byliśmy późno, więc położyliśmy się spać, aby od samego rana zdobywać Dolny Manhattan. Spaliśmy na obrzeżach miasta. Podróż autobusem do centrum zajęła niewiele ponad pół godziny. Wysiedliśmy przy World Trade Center Site. 

Teren, gdzie do 11 września 2001 r. wznosiły się dwie 420-metrowe bliźniacze wieże, jest teraz wielkim placem budowy. Powstają tu nowe wieżowce o wysokości ponad 500m. Ich budowa trwa od 2004 r.


Natomiast w miejscu fundamentów dwóch budynków WTC powstał pomnik poświęcony ofiarom zamachu - są to sadzawki, na których krawędziach wyryto nazwiska ofiar.



Co warto wiedzieć - wstęp jest darmowy, ale trzeba pobrać bilety w biurze, które jest oddalone od wejścia jakieś 500m. Dobrze jest zorientować się wcześniej, gdzie się udać, aby nie biegać dwa razy, jak my, najpierw do wejścia, potem po bilet i znów do wejścia. Przed wejściem odbywa się dość szczegółowa kontrola bezpieczeństwa, porównywalna do tej na lotnisku. Amerykanie bywają naprawdę przewrażliwieni na punkcie bezpieczeństwa...

Ze strefy 0 udaliśmy się w kierunku Battery Park, skąd odpływa prom do Statuy Wolności. Jako że w tym czasie Statua była w renowacji, zrezygnowaliśmy z wycieczki za 17$/os. tylko po to, aby pod nią stanąć. W zamian za to wybraliśmy się w rejs promem na State Island. Prom jest darmowy, odpływa co godzinę i rozciąga się z niego malowniczy widok na Manhattan i Statuę.


 



Po zejściu na ląd i krótkim spacerze ulicą Broadway skręciliśmy w słynną Wall Street. Minęliśmy byka wykonanego z brązu - jedną z głównych atrakcji Financial District.

 

Przechodziliśmy obok niewielkiego, ale wartego zobaczenia Trinity Church, Irving Trust - 195-metrowej wieży, w której w 1792 r. założono New York Stock Exchange - serce świata finansów oraz Federal Hall National Memorial, gdzie składam ślubowanie sam Washington.

Potem, idąc wzdłuż portu, mijaliśmy liczne stragany i sklepiki. Odpoczęliśmy chwilę na tarasie widokowym, gdzie miękkie kanapy aż prosiły się, aby na nich przycupnąć.



Trudno opisać radość, jaka towarzyszyła nam, kiedy w końcu odnaleźliśmy drogę na Most Brookliński. Widzieliśmy go z daleka, cały czas towarzyszył nam, wyznaczając kierunek, kiedy jednak mieliśmy go już pod nosem, okazało się, że nie tak łatwo na niego wejść...

Brooklin Bridge wybudowano w latach 1867-1883. Ma 1052 m długości i jest pierwszym na świecie mostem wiszącym na stalowych linach. Most otwarto po 16 latach budowy, kosztował 15 mln dolarów - 2 razy więcej niż planowano. W dniu otwarcia przeszło przez niego 150 tyś. osób, jednak udostępniono go do ruchu kołowego dopiero po potwierdzeniu jego wytrzymałości, czyli kiedy przespacerowało się nim 21 słoni z cyrku Barnum.

 


 

Dziś przez most przejeżdża 130 tyś. samochodów dziennie, poruszających się sześcioma pasami. 5,5 m nad jezdnią biegnie kładka dla pieszych i rowerzystów, skąd rozciągają się piękne widoki na Dolny Manhattan. Z 40 m wysokości idealnie widać m.in. Empire State Building. 


Wróciliśmy na Broadway. Czekając na zachód słońca, szliśmy spacerkiem w kierunku Times Square. Minęliśmy City Hall, przecięliśmy City Hall Park, gdzie odpoczęliśmy nieco przy fontannie i w zaciszu drzew, przechodziliśmy obok interesującego, ponad 100-letniego Flatiron Building, niegdyś najwyższego budynku świata, zrobiliśmy niewielkie zakupy w napotykanych sklepikach i zjedliśmy tradycyjny amerykański obiad - w McDonalds oczywiście :).


Na dłużej zatrzymaliśmy się w sklepiku z pamiątkami. U wejścia przywitał nas Uncle Sam, a wnętrze przytłoczyło ilością asortymentu. Pamiątki jak i ich ceny był w tym sklepie wyjątkowe, ale warto było chociaż popatrzeć. No i tu, całe szczęście, udało nam się znaleźć kubek! Taki, o jakim marzyłam, ilustrujący całe Stany, a nie tylko ich fragment. Błysk w oczach, jaki miałam, kiedy wypatrzyłam go z daleka, musiał oślepić właściciela sklepu, gdyż bez gadania dał mi rabat. Tak oto znalazłam się w posiadaniu najdroższego z moich wszystkich kubków (20$), który zajmuje teraz honorowe miejsce na górnej półce, skutecznie przyćmiewając wszystkie pozostałe...

 

Kiedy dotarliśmy do Times Square, zapadał już zmrok. Na to właśnie czekaliśmy, gdyż to miejsce za dnia nie sprawia większego wrażenia. Życie zaczyna tętnić tu właśnie nocą.


Liczne billboardy oślepiają, przez tłum ciężko się przecisnąć, a oprócz tego jeszcze trzeba uważać, żeby nie wpaść pod rozpędzoną taksówkę. Mimo wszystko ma to miejsce wiele uroku. Właśnie ten zgiełk, harmider, gra świateł, wszechobecna muzyka sprawiają, że jest tu tak niesamowicie.




      
No cóż... Wybiła 24, a Nowy Jork nadal rozświetlony, rozbawiony, rozśpiewany.
"New York never sleeps", ale my owszem... 
Z  dworca podziemnego autobusem dotarliśmy do motelu, zostawiając za sobą w dalszym ciągu rozbawione miasto. 

Następnego dnia mieliśmy ostatnią okazję, aby spojrzeć na nowojorskie drapacze chmur. Popędziliśmy naszą srebrną strzałą w kierunku lotniska, przemierzając Lincoln Tunnel, przejeżdżając tuż obok Empire State Building, mijając Strefę Zero, przecinając Broadway. Pomykaliśmy między obecnymi wszędzie żółtymi taksówkami i sami nie wiedząc jakim cudem, dotarliśmy bez szwanku na lotnisko. W Wypożyczalni powtarzaliśmy  3-krotnie, że naprawdę przyjechaliśmy z San Francisco, w co panowie z obsługi za nic nie chcieli uwierzyć i wpatrując się w blachy z wyraźnym napisem California z niedowierzaniem kręcili głowami. Oddaliśmy autko, z łezką w oku - w końcu przemierzyło z nami tyle tysięcy kilometrów, towarzyszyło nam dzielnie bez szwanku, znosząc upały oraz trudne warunki drogowe, jak w Monument Valley, bez żadnej awarii, bez ani jednej ryski, nawet po zderzeniu z przebiegającym nam przez drogę bliżej nieokreślonym zwierzakiem.

Pojawiło się przez moment uczucie deja vu - gonitwa po lotnisku z walizami, szum airtrain-u, dźwięk kółek po posadzce terminala, rzut okiem na wieżę kontrolną. 4-godzinne oczekiwanie na samolot umilił nam pobyt w lotniskowym barze, gdzie wypiliśmy najdroższe w życiu piwo w wysokości 15$ za butelkę - gdybym wiedziała wcześniej, delektowałabym się nim zdecydowanie dłużej i bardziej intensywnie... Obiad, nie trudno odgadnąć, zaliczyliśmy w McDonald's - Boże, nie odwiedzę "Maka" przez co najmniej kilka miesięcy jak nie lat... Po 3 tygodniach śniadań i obiadów z McDonalda mieliśmy ich już serdecznie dość, jednak ekskluzywne piwo 'nieco' nadszarpnęło nam budżet, więc cieszyliśmy się, że starczy nam chociaż na sałatkę...

I stało się... Szum silników zamienił się w ich wycie, po chwili byliśmy już w powietrzu, a gdy następnym razem otworzyłam oczy, byliśmy w Warszawie... Z resztą cała ta wyprawa, wydaje mi się, działa się między jednym a drugim mrugnięciem oka... Wszystko działo się tak szybko i było tak nierealne, że kiedy leżałam już w mojej fioletowej sypialni i próbowałam odespać, a w rzeczywistości patrzyłam w sufit lub wyglądając przez okno, patrzyłam na podwórko i klon z uschniętą zwisającą bezwładnie od roku gałęzią, zaczęłam się zastanawiać, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę, czy moja bujna wyobraźnia tym razem solidnie wymknęła mi się spod kontroli... ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz