czwartek, 4 lipca 2013

Kenia 2013 - SAFARI


Wielkie polowanie zaczęło się drugiego dnia naszego pobytu w Kenii. Wyruszyliśmy rano uzbrojeni w aparaty fotograficzne, kamery i lornetki. Nie jest to typowy sprzęt myśliwski, bo nie o takie polowanie tu chodzi. Mowa oczywiście o współczesnym safari, z którego mieliśmy nadzieję przywieść takie trofea jak niewiarygodne przeżycia, wspaniałe wspomnienia i mnóstwo niesamowitych zdjęć...

Przygodę z prawdziwą dziką Afryką zaczęliśmy w Parku Narodowym Tsavo West.

Park Narodowy Tsavo jest najstarszym oraz największym parkiem w Kenii. Składa się z dwóch części: wschodniej i zachodniej.

Część zachodnia charakteryzuje się dość bujną roślinnością. Trudno wśród zarośli, drzew i krzewów dojrzeć zwierzynę. Trzeba mieć sokole oko, żeby wyśledzić w gałęziach zwierzęta, których ubarwienie celowo zlewa się z krajobrazem. Widoki są jednak warte zobaczenia, a wszędobylskie słonie i zebry pozwalają się wytropić nawet mimo bujnej roślinności.

Do parku Tsavo West wjeżdżaliśmy w godzinach południowych. To nie najlepszy czas na safari. Zwierzęta chowają się przed słońcem. Można spotkać je jedynie przy wodopojach. Mimo że szanse na wytropienie czegokolwiek były niewielkie, podekscytowani pierwszymi chwilami w dziczy wytrwale przeczesywaliśmy każdą gałąź, jednocześnie pochłaniając widoki, które również bardzo cieszyły oko. Ze zwierzętami czy bez - takie krajobrazy się u nas nie zdarzają.




Mimo że liczyliśmy na żyrafy i słonie, chwilowo zadowoliły nas kopce termitów. Wyrastają one jak grzyby po deszczu. Jest ich mnóstwo - jak u nas mrowiska, jednak są o wiele większe, przeciętne osiągały wielkość dorosłego człowieka.


W Tsavo West jako pierwsze powitały nas małpy, a właściwie gibony. Były wszędzie, pojawiały się znikąd i równie szybko i niepostrzeżenie znikały. Sprawiały wrażenie maskotek, jednak było to bardzo złudne wrażenie. Jakkolwiek kuszą, lepiej do nich nie podchodzić, absolutnie nie karmić! Jak się później okazało, najlepiej w ich pobliżu nie trzymać niczego w dłoniach, nie wyjmować nic z plecaka. Potrafią podbiec, wyrwać z rąk chusteczki czy ciastko, ugryźć przy tym, czy podrapać.


Przedpołudniowe safari nie zaowocowało takimi łupami, jakich się spodziewaliśmy. Nieco zawiedzeni wracaliśmy do lodge. Zupełnie bez powodu jednak. Okazało się, że lodge są budowane w przepięknych miejscach. Zazwyczaj na wzgórzach tak, aby rozciągał się z nich widok na sawannę. Przy każdym lodge jest wodopój, a więc o każdej porze dnia czy nocy można, pijąc herbatę na tarasie restauracji czy odpoczywając na łóżku w pokoju, obserwować dzikie zwierzęta w ich naturalnym środowisku. Niesamowita sprawa!

Widok z balkonu w Ngulia Safari:



Przy lodge znajdował się wodopój, przy którym w chwili naszego przyjazdu beztrosko urzędowały pawiany:


Przechadzając się po terenie, trzeba było uważać pod nogi. Wszędzie roiło się od gekonów.


Widok na sawannę:



Podobno widok rozciągał się na 180 km w dal.

Popołudniowe safari dało nam już o wiele więcej wrażeń. Mieliśmy okazję w końcu przekonać się, dlaczego Kenię określa się czerwoną ziemią. Pojawiły się też baobaby - symbol kenijskiej sawanny.


Zrobiło się nieco chłodniej, zwierzaki zaczęły wychodzić z kryjówek.



Safari odbywa się w 8-osobowych busikach z otwieranym dachem.
Siedzenia są ułożone w 3 rzędach: 3 - 2 - 3.
Najlepsza miejscówka to środkowy rząd. Jest tam najwięcej miejsca i najłatwiejszy dostęp na zewnątrz.
Podczas safari turystom nie wolno wychodzić z pojazdu. Jest to zabronione i podobno surowo karane. Ponadto lepiej nie ryzykować. Pamiętajmy, że znajdujemy się na terenie należącym do dzikich zwierząt. Tu one rządzą, nie my. Nie chciałabym stanąć oko w oko z wkurzoną lamparcicą, której terytorium naruszyłam...



Do lodży wracaliśmy na pełnym gazie. Safari troszkę nam się przeciągnęło. Chcieliśmy być koniecznie na miejscu na 19. bo czekała na nas kolacja. Ale przede wszystkim liczyliśmy na lamparta, który kuszony od kilkudziesięciu lat świeżym kawałkiem mięcha, przychodzi co noc mniej-więcej o tej samej porze.
Co wieczór dwóch pracowników lodży zawiesza przynętę na specjalnie przygotowanym - wyeksponowanym i oświetlonym rusztowaniu. Wcześniej robił to jeden człowiek, ale został niestety zaatakowany i, można powiedzieć, pożarty przez lamparta, więc teraz jeden wiesza mięcho, a drugi go osłania.
Czekaliśmy do 23. Lamparcica widocznie była na łowach albo zwyczajnie zaspała po upalnym dniu. Przyszła dopiero grubo po 24. Budzono nas, ale spaliśmy jak susły. Nic nie było w stanie nas wyciągnąć z łóżka...



Następnego dnia wyruszaliśmy o świcie. Przy wodopoju pustka.


Niebo zasnute było chmurami, a sawanna tonęła we mgle...


Zwierzaki powoli budziły się do życia. Na sawannie było spokojnie, busy dopiero wyjeżdżały w trasę. Zwierzęta czuły się więc swobodnie. Wielokrotnie musieliśmy stawać, żeby przepuścić zebry, słonie, antylopy, strusie, małpy. Moje marzenie spełniło się ze sto razy - mogłam tym razem całkiem na poważnie, a już nie tylko w żartach powiedzieć do Krzysia: "wyobraź sobie, że jedziesz ulicą, a tu nagle przez drogę przebiega ci stado bawołów" :).




Drugiego dnia safari pojechaliśmy do źródeł Mzima.
Te dwa połączone ze sobą jeziorka stanowią wodę pitną dla całej Mombassy. Ich główną atrakcją są występujące tu krokodyle i hipopotamy. Z powodu dużego zagrożenia można tu dotrzeć jedynie z uzbrojonym przewodnikiem.







Wszędobylskie gibony - są bardzo przebiegłe. W ciągu kilku chwil obsiadły samochody, niektóre próbowały dostać się do środka.


Po parku Tsavo West przejechaliśmy do Tsavo East.


Krajobraz zmienił się na bardziej pustynny. Zdecydowanie mniej było tu roślinności, zatem łatwiej można było dostrzec zwierzynę.







Wielką radość wywołały odpoczywające przy drzewie guźce - kto z nas nie pamięta słodkiego Pumby z Króla Lwa?


Safari często nazywane jest polowaniem. Rzeczywiście coś w tym jest. Każdy bus wyposażony jest w CB radio. Kierowcy komunikują się między sobą, informując się nawzajem o zwierzętach, jakie spotkali. Kiedy w okolicy pojawia się lew, na CB robi się ogromne poruszenie. Kierowcy wciskają gaz do dechy i pędzą z prędkością 80 km/h podczas gdy dopuszczalną prędkością w parkach narodowych jest 30 km/h. Busy nadjeżdżają niczym pielgrzymki na Watykan - jeden za drugim.


Niektórym udaje się zobaczyć kota, inni niestety mogą sobie go jedynie wyobrazić, patrząc na bałagan, jaki po sobie pozostawił.


Nam się udało! W ciągu 3 dni safari udało nam się wytropić lwa 2 razy.

Drugą noc spędziliśmy w Voi Safari.
Urocze miejsce z pięknym widokiem na sawannę, wodopój i zwierzęta.


W Voi, podobnie jak w Ngulii był basen, restauracja, taras widokowy, ale główną atrakcją tej lodży był bunkier, z którego można było obserwować słonie na wyciągnięcie ręki:


Safari to niesamowite przeżycie. Obserwacja dzikich zwierząt to na pewno jego największa, ale nie jedyna atrakcja. Bardzo mile wspominam wieczory na sawannie. Po zmroku można było spokojnie posiedzieć w ciszy, wsłuchując się w odgłosy Afryki...



1 komentarz:

  1. Piękne zdjęcia, z pewnością niesamowite przeżycia. Właśnie rozważam wyjazd na safari wraz z moimi dziećmi (5 i 7 Lat). Myślicie, że to dobry pomysł? Takie maluchy dadzą tam radę?

    OdpowiedzUsuń