środa, 2 lipca 2014

Zakopane - Giewont

Ostatni wypad do Zakopanego przywołał wspomnienia i zmobilizował mnie do tego, abym opisała nasze podboje sprzed dwóch lat, kiedy to odbyliśmy krótką acz bardzo intensywną wizytę w Tatrach. Cały wyjazd dział się nieco na wariackich papierach. W nocy wróciliśmy z lotniska w Warszawie - po 3 tygodniach podróży życia po Stanach, a nad ranem pędziliśmy już na południe samochodem bez przeglądu, bo w ferworze przygotowań do jednego i drugiego urlopu zupełnie zapomnieliśmy o przyziemnych sprawach... Nie traciliśmy czasu na pakowanie - torby czekały na nas spakowane od miesiąca. O mały włos, a wylądowalibyśmy bez noclegu - będąc w USA różnie bywało z dostępem do internetu. Przez brak kontaktu właścicielka apartamentu, który wynajęliśmy, chciała pozbawić nas rezerwacji. Pojechaliśmy bez większego planu, a jedynie ze wstępnym zarysem. I mimo kompletnego braku zorganizowania, udało nam się osiągnąć, co zamierzaliśmy.

Pierwszego dnia porwaliśmy się na Giewont. Miała być to rozgrzewka przed właściwą wędrówką, ale o tym później...
Ponieważ żadne z nas nie miało wcześniej okazji przejechać się kolejką linową, zdecydowaliśmy się uatrakcyjnić i ułatwić jednocześnie wyprawę w ten sposób. Skorzystaliśmy z działającej w Kuźnicach kolejki. Miało być szybko, sprawnie i przyjemnie, a na miejscu okazało się, że do wyciągu ustawiła się niekończąca się kolejka turystów. Żeby uniknąć tłumów, wybraliśmy się do Kuźnic tuż po śniadaniu. Niestety okazało się, że za późno je zjedliśmy tego dnia... Czekaliśmy w kolejce od 9.00 do 14.00. Szybciej pokonalibyśmy ten odcinek o własnych nogach, ale uparliśmy się na tę kolejkę jak dzieci... W końcu, zmęczeni oczekiwaniem w kolejce bardziej niż wędrówką, ok. 15.00 stanęliśmy na Kasprowym Wierchu, by rozpocząć wędrówkę w kierunku śpiącego żołnierza - symbolu Zakopanego jak i całych Tatr.



Z Kasprowego, mimo że zamglony, rozlegał się przepiękny widok na okoliczne grzbiety i biegnący wzdłuż nich szlak, który mieliśmy zamiar pokonać. Pora na piesze wędrówki było dość nietypowa (kto zaczyna wyprawę na Giewont po południu?), ale dzięki temu szlak nie był oblegany i mogliśmy pokonać go spokojnie i bez pośpiechu... Choć nieco naglił nas czas. Nie chcieliśmy, żeby w górach zastała nas noc.






Szacowany czas przejścia z Kasprowego Wierchu na Giewont to 2h. Nam jednak trasa zajęła więcej czasu. Okazuje się, że szczyt znajduje się nieco dalej niż się wydaje...



Trasa nie jest szczególnie trudna. Idąc po grzbietach pokonujemy niezbyt trudne podejścia, szlak biegnie to w górę, to w dół, na przemian. Przez cały czas towarzyszą nam wspaniałe widoki na okoliczne szczyty i przełęcze. Przy odrobienie szczęścia można spotkać wylegującą się w słońcu kozicę.





Im bliżej końca, tym bardziej stromo się robi. Bujna roślinność zamienia się w kamienie i głazy - to znak, że przed nami ostatni etap - strome podejście prowadzące aż do samego krzyża. To najkrótsza ale zajmująca najwięcej czasu część wyprawy. Szczególnie jeśli utkniemy w korku - duża ilość turystów hamuje ruch w kierunku szczytu, gdyż ostatni etap trzeba przebyć gęsiego.

 


Końcówka daje w kość. Trzeba wspomagać się łańcuchami, bo niektóre podejścia bywają naprawdę strome. Na szczycie nie można zatrzymać się na długo. Jest czas jedynie na szybką regenerację sił. Miejsca do przycupnięcia jest niewiele, a turystów masa. Dopiero na szczycie zrozumieliśmy, że niefortunny początek naszej wyprawy przyniósł nam wiele korzyści - a największą z nich był spokój u podnóża krzyża. Kiedy stanęliśmy pod nim, było już późne popołudnie. Wierzchołek tonął w chmurach, my razem z nim. Nie mogliśmy podziwiać okolicy. Widoczność nie przekraczała kilku metrów. Ale za to mogliśmy cieszyć się, że osiągnęliśmy szczyt, jak długo tylko chcieliśmy. Nikt nam nie przeszkadzał, nikt nie popędzał, nie deptał po piętach.


Z gór schodziliśmy w blasku zachodzącego słońca. Do Zakopanego dotarliśmy o zmroku. Dzień spędziliśmy bardzo intensywnie. Mimo że przedpołudnie spędziliśmy stojąc w miejscu, wymęczyło nas to bardziej niż wędrówka w kierunku śpiącego żołnierza. Jednak, jak się okazuje, nic nie dzieje się bez przyczyny. Gdyby nie zdarzyły się małe podknięcia, nie byłoby emocji! A poza tym najbardziej zapadają w pamięć wydarzenia, którym towarzyszą niepowodzenia... :)

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawie opisy, a zdjęcia są niesamowite :) Choć dopiero zaczynam, zapraszam też do mnie: krokodprzygody.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń