czwartek, 21 maja 2020

Maroko - dolina Ourika - Setti Fatma

 

Podczas pobytu w Marakeszu zatrzymaliśmy się w hotelu z tarasem widokowym na ostatnim piętrze. Stamtąd roztaczał się widok na miasto, który jednak marne sprawiał wrażenie w porównaniu z panoramą gór Atlas rozciągających się po południowej stronie na całej szerokości horyzontu.


Wędrówkę w Atlasie Wysokim uwzględniłam w planie, a widok z tarasu tylko mnie w tym postanowieniu utwierdził. Może i mamy małe dzieci, nie da się tego faktu pominąć, ale  nie powstrzyma nas to od wizyty w dolinie Ourika. Najwyżej będziemy nieść je na plecach! I pojechaliśmy!


Dolina Ourika zaczyna się już 30 km od Marakeszu, jednak po najpiękniejsze widoki trzeba pojechać nieco dalej. Google policzył 60 km i pokazał 1h 35min. Google raczej się nie myli, ale trudno było uwierzyć, więc liczyliśmy na to, że dojedziemy szybciej. Nie tym razem. Droga zwężała się, zakręcała, w końcu była krętą serpentyną. Ślimaczyliśmy się pod górę powoli do celu. A za cel obraliśmy berberyjską wioskę Setti Fatma.


Jest to idealna baza wypadowa w góry, a główna trasa prowadzi do wodospadów, których jest aż siedem. My chcieliśmy dotrzeć do jednego. Mając na uwadze fakt, że towarzyszyli nam 3-latek i 5-latka to i tak nie lada wyczyn.


Aby dotrzeć do doliny Ourika, nie trzeba wynajmować samochodu. Można wykupić wycieczkę w biurze podróży lub w hotelowej recepcji. Kosztuje to ok. 20E. Wsiadasz do busa i niczym się nie martwisz. Masz przejazd, przewodnika, posiłek i atrakcje w cenie. Masz też z góry określone tempo i program, z czym my nie lubimy się godzić. Cenimy niezależność i mimo że czasem wpuszcza nas w maliny, ciągle decydujemy się odkrywać własne ścieżki. A każdy kolejny ślepy zaułek rozczarowuje nas coraz mniej, a wręcz przeciwnie, bywa bodźcem do nieprzewidzianych doświadczeń :)


I tym razem nie obyło się bez wpadek! Od samego rana zaczęło się niespokojnie, bo Lusia obudziła się z uporczywym kaszlem i pod znakiem zapytania stała nie tylko jednodniowa wyprawa w góry ale i cały dalszy plan. Ostatecznie postanowiliśmy wyruszyć w drogę i okazało się, że dobrze, bo górskie rześkie powietrze sprawiło, że kaszel znacząco sie uspokoił.



Gdy dotarliśmy do wioski, na przeciw wyszedł nam Berber, który jakby czekał o zaaranżowanej godzinie w wyznaczonym miejscu, choć my z nikim się nie umawialiśmy. Zaproponował nam usługę przewodnika, wymachując plakietkami. Mimo że odmawialiśmy jakieś 125 razy, gościu przykleił się jak mucha do lepa i po prostu szedł obok nas jak współtowarzysz wycieczki. Mimo że uprzedzaliśmy, że nie zapłacimy, że nie mamy pieniędzy na jego usługę, nie dał za wygraną. Zagadywał, opowiadał, tłumaczył, prowadził trasą, która wiodła, a jakże by inaczej, przez lokalne kawiarenki i sklepiki. I choć z reguły irytują mnie shopping walks, tym razem warto było popatrzeć na te rękodzieła: dywany, chustki, kolorowe szkatułki, drewniane wyroby, olejki. Trudno wymienić, co tam można było znaleźć. Zdecydowanie krócej wyliczyć, czego tam nie było.



Po 15 minutach wyszliśmy już z wiejskiej zabudowy na niepozorny szlak. Trasa wiedzie kamienistą ścieżką. Początek jest przyjemny i bezpieczny. Spoza bujnej roślinności wyłaniają się szczyty Atlasu Wysokiego. Im wyżej tym bardziej surowy krajobraz. Czerwona ziemia zaczyna kontrastować z szarym kolorem skał, a patrząc za siebie, obejmujemy wzrokiem całą wioskę z kaskadowo ułożoną zabudową berberyjskich domów. Droga robi się coraz trudniejsza, prowadzi teraz po wyślizganych skałach. Strach pomyśleć, co tu się dzieje w deszczu. Robi się stromo, po prawej stronie tworzy się skalna półka z przepaścią. Dzieciaki zaczynają jęczeć, czemu się wcale nie dziwię, więc bierzemy je na plecy. W końcu to nasz rodzicielski obowiązek. Wywozisz dzieciaki w góry, licz się z tym, że będziesz je targać. Kilkulatki nie są uwarunkowane fizycznie, by łazić po górach i jeszcze czerpać z tego przyjemność :).


W końcu jest! Pierwszy wodospad i dla nas ostatni. Można jeszcze pójść w górę, do kolejnych, ale uwierzcie, ten jeden nam wystarczył. Co czuły moje plecy, trudno opisać, ale spójrzcie na te dziarskie miny! Czy te dzieci wyglądają na umęczone i zniechęcone? No właśnie :)



Wracaliśmy po drugiej stronie strumienia. Ta trasa jest o wiele łatwiejsza, grunt bardziej stabilny, mniej stromy, widoki wspaniałe. Dla odwrócenia uwagi od "bolą mnie nóżki", "nie chce mi się już" i "nie mam już siły", wjechała któraś z fikcyjnych historii mojego dzieciństwa. Podczas tego wyjazdu opowiadałam ich tyle, że mnie samej fakty zaczęły się mieszać z fikcją...



Cała trasa zajęła nam około 4 godzin. Jak się czuliśmy po? Widoki były wspaniałe, więc emocje dodawały nam skrzydeł, ale fizycznie byliśmy bardzo styrani. Wizyta w dolinie Ourika była przykładem tej strony podróżowania z dziećmi, o której na blogach się nie pisze. O konflikcie między tym, co chciałoby się zrobić, a rzeczywistością, co z dwójką kilkulatków zrobić się da. Dla nas zazwyczaj nie ma rzeczy niemożliwych, ale w podróżowaniu z dziećmi za priorytet stawiamy sobie bezpieczeństwo. Staramy się też na trzeźwo ocenić, ile wysiłku będzie nas kosztowała przygoda. Czy przypadkiem nie zajedziemy się, chcąc gdzieś być i coś zobaczyć. Odpuściliśmy przejazd po Saharze i nocleg na pustyni, ale wyprawy w góry Atlas nie chcieliśmy odpuszczać. No i się udało! I jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa! Ale mimo że oczy błyszczały na widok ośnieżonych 4-tysięczników, usta wykrzywiały się w grymasie pod ciężarem 16-kilowego Kajetana :)



Wracając, odprowadzała nas rzeka Ourika. Po obu jej stronach ustawione są rzędy kolorowych krzesełek. Może i z jednej strony kiczowato to wygląda: bujające się na kamieniach kolorowe plastki niewiele mają wspólnego z dziewiczą przyrodą Atlasu. Jednak, uwierzcie, wygląda to bardzo malowniczo i ma swój urok. Te kolorowe knajpki tworzą tu niepowtarzalny klimat.



Po drodze mijaliśmy sklepiki z lokalnymi wyrobami. Były naczynia gliniane, drewniane ozdoby. Wszelkie rodzaje garnków tadżin, w których gotuje się tradycyjne marokańskie danie jednogarnkowe ze smażonym mięskiem, duszonymi warzywami i dużą ilością aromatycznych przypraw. Mniam.
Były kobiety wytwarzające olejek arganowy. Można było zajrzeć do manufaktury, gdzie tłoczono olejek na zimno.








Droga na powrót robiła się coraz szersza i mniej kręta, a krajobraz był górski jedynie we wstecznym lusterku...



Nie dokończyłam historii o upartym przewodniku. Koleś wytrwale towarzyszył nam do samego końca, po czym na odchodne zażyczył sobie kwotę 40 Euro. Nie reagował na nasz sprzeciw, na tłumaczenia, że uprzedzaliśmy, że nie mamy ze sobą pieniędzy. W końcu wyciągnęłam z torebki 10E, na widok którego facet się wściekł, zaczął krzyczeć, wymachiwać rękami, machać do kumpli siedzących nieopodal na progu berberyjskiego domku. Sytuacja była nieprzyjemna, miny Berberów niezbyt przyjazne, więc postanowiliśmy zrezygnować z planowanego spaceru po wiosce. Obeszliśmy się też smakiem, bo nie zjedliśmy lokalnego tadżinu, o którym marzyłam, czując, jak po wędrówce kiszki grają marsza. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy z powrotem w kierunku Marrakeszu...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz