poniedziałek, 8 lutego 2016

Zakynthos - dookoła wyspy

 

Na koniec zostawiłam to, co na mnie wywarło największe wrażenie. Taka wisienka na torcie - a będzie to stos malowniczych zdjęć z rejsu dookoła wyspy.

Podczas pierwszego spaceru po okolicy, kiedy orientowaliśmy się w sprawie wynajmu samochodu, trafiliśmy do centrum informacji turystycznej. Wypytaliśmy o warte zobaczenia miejsca i uzbrojeni w wiele, zbędnych również, informacji wiedzieliśmy już, z których rad nie skorzystamy na pewno. Na przykład taki rejs łodzią z prywatnym kapitanem, który pełniąc też funkcję przewodnika, obwiezie nas po najpiękniejszych miejscach, przystanie na malutkich urokliwych plażach i zaśpiewa za to sumkę, za którą spędzilibyśmy na wyspie jeszcze tydzień.... Hm, nieee, nie potrzebujemy takich luksusów, na wypełnionym turystami po brzegi statku też może być fajnie - przynajmniej dzieci będą miały uciechę, bo dla nich, wiadomo, im bardziej gwarno tym ciekawiej.

Biur oferujących wycieczki fakultatywne mnóstwo, ceny podobne, standard również, które więc wybrać? Nie wykażę się tu jakąś przemyślaną strategią czy wybitną ostrożnością - wycieczkę zakupiliśmy u tego, kto był najbardziej sympatyczny, wygadany i kontaktowy. Dodatkowo miły Grek miał całkiem przystępna urodę, niezły uśmiech i wysportowane ciało, więc czemu nie, pomyślałam ;)

Wyruszaliśmy po śniadaniu, autobusem przewieziono nas do stolicy, skąd popłynęliśmy w relaksujący acz pełen emocji rejs. Startowaliśmy z miasta Zakynthos, które w przewodniku również znalazło swoje miejsce, jednak po krótkiej analizie postanowiliśmy się do niego nie wybierać. Dlaczego? Kościół św. Dionizosa oraz kościół św. Mikołaja - dwie główne atrakcje miasta - to niekoniecznie miejsca, w których chciałabym spędzać swoje pełne relaksu wakacje. Promenada, port? Nie bardzo potrafiłam sobie wyobrazić naszą ekipę spacerującą z wózkami wzdłuż wybrzeża. O wiele lepiej było nam na naszej cichej plaży w Kalamaki. Obraz stolicy mam więc tylko jeden - z oddalającego się od brzegu statku na początku naszego rejsu. Swoją drogą zdjęcie uchwyciło to, co z w stolicy najważniejsze - kościół św. Dionizosa oraz stojąca niedaleko strzelista wieża będąca przykładem architektury weneckiej.


Statek oddalał się od lądu szybko, miasto znikało w oddali, a naszym oczom ukazał się spokojny, dość łagodny krajobraz wschodniej części wyspy z zielenią u brzegu i wzgórzami w tle.



Pasażerowie z impetem przystąpili do zajmowania miejsc. Najbardziej popularne były te na tarasie, gdzie można było opalać się z widokiem na krajobraz. Równie szybko zapełniły się krzesełka przy burcie, a na dziobie wręcz nie szło przejść.

 

My ze spokojem rozbiliśmy się wewnątrz. Przede wszystkim musieliśmy znaleźć kąt na nasze gadżety: wózki, torby z prowiantem, zabawki i milion innych rzeczy. Na szczęście kajuta nie była zbyt oblegana, a mały plac zabaw okupowało kilkoro dzieci, które okazały się całkiem miłym towarzystwem dla naszej Lusi.

 

Dobrze że krajobraz początkowo był nieco monotonny, mogliśmy się spokojnie rozgościć bez obaw, że przegapimy coś ciekawego.


Kiedy dotarliśmy do pierwszego punktu, zdążyliśmy już zająć miejsca, zrobić rozeznanie, oswoić się z wodą i rzucić okiem na widoki.


Pierwszy przystanek to plaża Xigia - jedna z najpopularniejszych na wyspie. Jej tajemnica to źródła siarkowe, które sprawiają, że woda jest cieplejsza u dna niż na powierzchni oraz posiada właściwości podobno wspaniale działające na skórę. Nie potrafię tego potwierdzić, nie skorzystaliśmy z kąpieli, jednak mogę przytaknąć, że woda jest nieco mętna a na plaży rzeczywiście roznosi się delikatny zapach siarki.



Na plażę ze statku zostaliśmy przewiezieni małą łódką motorową. Sympatyczny, aczkolwiek sprawiający wrażenie nie do końca zrównoważonego, sternik zapakował łódkę po brzegi tak, że obawialiśmy się poważnie, czy się nie wywrócimy. Atmosfera udzieliła się dzieciom - Lusia kurczowo trzymała się Taty i choć wie doskonale, że przy nim zawsze jest bezpiecznie, tym razem chyba miała wątpliwości...


Plaża Xigia, jak większość po północnej stronie wyspy, wysypana jest (naturalnie oczywiście) białymi kamykami. Z daleka lśni, wydawałoby się, białym piaseczkiem, ale po kilku chwilach bliskiego spotkania z podłożem człowiek przeklina, że z pokładu statku nie zabrał kapci! My dotarliśmy łodzią, wyposażeni więc byliśmy w obuwie, jednak ci, którzy zeszli drabinką wprost do wody, po dopłynięciu do plaży przemierzali ją na boso.




Po godzinnym postoju ruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejna atrakcja - słynne Blue Caves, czyli jaskinie mieniące się różnymi odcieniami błękitu. Wpadające do grot światło w połączeniu z wodą o kolorze głębokiego błękitu dają niesamowite widowisko, które jednak zobaczyć można jedynie z niewielkiej łodzi. Duże statki do grot nie wpłyną. Gabaryty naszej łodzi pozwoliły obejrzeć Blue Caves jedynie z odległości kilkudziesięciu metrów, nie doświadczyliśmy więc widoków, jakie rozsławiają to miejsce w przewodnikach czy internecie. Szkoda. Może innym razem. Z naszej perspektywy groty prezentowały się tak:



Mimo że nie wpłynęliśmy do środka, z daleka też krajobraz prezentował się pięknie. Białe wapienne skały kontrastowały z zachwycająco niebieskim kolorem wody.



Otoczenie znów zaczęło się zmieniać. Zniknęły białe plaże i wapienne klify, a pojawiło się poszarpane, potargane, niedostępne wybrzeże. Gdzieniegdzie wyrastał mały porcik a wraz z nim oczywiście tawerna. Turystów jak na lekarstwo - zalety końcówki sezonu. Na statku uspokoiło się, ludzie drzemali na leżakach, dzieci usnęły, a my wraz z naszym statkiem odpłynęliśmy w błogi relaks :)


Nie na długo jednak. Kiedy nastąpiło poruszenie, wiedzieliśmy, że nie może być to nic innego jak Navagio. Na wodzie zrobiło się tłoczno, na statku gwarno. Przygotowywaliśmy się do zacumowania przy najbardziej charakterystycznej plaży Zakynthos.


Teorii na temat plaży a raczej wraku, dzięki której jest ona taka malownicza, jest wiele. Najpopularniejsza historia mówi, że to statek przemytników, który rozbił się w okolicy, a jego wrak zaciągnięto na plażę Navagio. Inna, pozbawiona wątku kryminalnego a tym samym obdarta z tajemniczości i uroku, głosi, że statek złożono tu celowo na potrzeby turystyczne.


Tak czy inaczej widoki są piękne. Plaża otoczona jest wysokimi na 300 m wapiennymi klifami. Dostępna jest jedynie z wody. Woda ma kolor tak niebieski, że aż niemożliwe, że to jej naturalny odcień a nie barwnik. Na całej powierzchni spoczywa gruba warstwa zaokrąglonych bielutkich kamieni.


No i wrak. Dopełnienie i tak sielskiego już widoku. Zardzewiały, poniszczony przez wodę, wiatr i słońce. Pozwala poczuć dreszczyk emocji, przenieść się na chwilę do innego świata. Można niczym Jack Sparrow poczuć się jak członek ekipy Piratów z Karaibów. Albo przemienić się na kilka chwil w odkrywcę - i obejść wrak dookoła, czując podekscytowanie godne eksplorowania wraku Titanica.


A można po prostu położyć się na plaży - kamienie dostarczą zdrowego masażu kręgosłupa, wybrać się na krótką przechadzkę - tu z kolei odprężający masaż stóp w gratisie...

 

 ...oraz skorzystać z kąpieli w jedynej w swoim rodzaju scenerii.


Przystanek w Zatoce Wraku trwał ok. 1,5h. Krótko. Można by tam spędzić cały dzień. Cieszyć oczy widokami, karmić duszę atmosferą. Choć ta okazała się nieco zakłócona przez przewijające się tłumy turystów. Jeden statek wymienia się z kolejnym, ruch na wodzie nie ustaje do godzin wieczornych. Taki urok wielkich atrakcji turystycznych. Szanse na chwile w ciszy są jedynie o wschodzie słońca, kiedy większość turystycznej piranii jeszcze śpi.

W trakcie rejsu był jeszcze jeden przystanek - w malowniczej zatoce z maleńką plażą i jaskinią. Można było zejść do wody z trapu i dopłynąć do plaży wpław. Tym razem faceci zostali na łodzi z dziećmi, a my pomknęłyśmy w kierunku lądu. Przy brzegu woda była tak przejrzysta, że znajdujące się głęboko pod jej powierzchnią głazy wyglądały, jakby miało się o nie zawadzić. Dodało to dreszczyku emocji tej przygodzie, muszę przyznać. Droga powrotna - pod falę - okazała się dużym wyzwaniem, ale udało się. Rejs kończyliśmy w tym samym składzie, w którym go zaczynaliśmy :)

Przed nami ostatni etap wyprawy. Opłynęliśmy półwysep Keri - miejsce szczególnie upodobane przez turystów ze względu na idealny punkt widokowy na zachód słońca. W tym miejscu znajduje się ogromna flaga grecka (wpisana do księgi rekordów Guinessa jako największa), która z wody wcale nie wydaje się tak rekordowo olbrzymia...


Kiedy naszym oczom ukazały się znajome widoki, wiedzieliśmy, że zbliża się kres wyprawy. Tę wysepkę do tej pory widywaliśmy z przeciwnej strony, jednak nie mieliśmy wątpliwości, że jest to właśnie Marathonisi, czyli wyspa żółwi.


Dalej minęliśmy naszą plażę w Kalamaki, opłynęliśmy półwysep Vassilikos, skąd już tylko kilka chwil dzieliło nas od portu w Zakynthos.

Rejs był wspaniałym przeżyciem, dostarczył ogromnej ilości wrażeń, pięknych widoków, chwil i wspomnień, ale kończąc, wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Cały dzień na wodzie pozbawił nas całkowicie sił. Całodniowy rejs jest długi i wyczerpujący, ale rejsy kilkugodzinne oferują o wiele mniej atrakcji a są tańsze jedynie o kilka euro. Zwyczajnie się nie opłacają. A poza tym - opływając wyspę dookoła, można zobaczyć ją całą, a wybierając jedynie rejs częściowy, z czego zrezygnować? Zobaczyć Zatokę Wraku, a ominąć Błękitne Groty? I czuć niedosyt potem przez długie miesiące.
Mimo zmęczenia uważam ten rejs za jedno z najwspanialszych wspomnień, jakie przywieźliśmy z naszych podróży... I to chyba jest najlepsza rekomendacja :)

Dziękuję za uwagę.
Relację z Zakynthos uważam za zakończoną.
:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz