wtorek, 22 września 2015

Wzdłuż Adriatyku - dzień 8 - Piran i Predjamski Grad

Słowenia to piękny kraj, szczycący się przede wszystkim pięknymi górami i ukrytymi pośród nich jaskiniami oraz urokliwymi maleńkimi jeziorkami. Niestety linia brzegowa jest tu bardzo uboga - Słowenia ma zaledwie 44,4 km dostępu do morza. Wybrzeże jest dość gęsto zabudowane, a plaż jak na lekarstwo. Ponadto nie są to plaże naszych polskich bałtyckich wyobrażeń, a głównie kamieniste bądź betonowe.

W celu zażywania słońca i kąpieli wodnych, nie wybrałabym się do Słowenii, ale są też inne opcje,  a tych słowackie nabrzeżne miasteczka oferują mnóstwo. Najciekawszy wydał mi się Piran i to tu skierowaliśmy się po wyjeździe z Puli. 100 km pokonaliśmy w niewiele ponad godzinę. Już z oddali kilkunastu kilometrów krajobraz przybierał coraz bardziej włoską szatę. Na pagórkowatym terenie wyrastały setki strzelających ku niebu cyprysów. Architektura również przypominała tę włoską. Bardzo nas to ucieszyło, bo włoskie klimaty należą do naszych ulubionych.

Zaparkowaliśmy na wjeździe do Starówki, gdyż centrum jest częściowo zamknięte dla ruchu kołowego. Trasę pokonaliśmy pieszo i był to bardzo dobry wybór. Stare Miasto Piranu jest bardzo urokliwe, warto powłóczyć się jego wąskimi kamiennymi uliczkami. Przy tym nie trudno się zagubić, ale toż to nie wyścig, dajmy sobie czas. Główne trakty trzeba odwiedzić, ale nie mniej malownicze są te rzadziej uczęszczane, gdzie szerokość ulicy jest mniejsza niż rozpiętość naszych ramion, a przez okna umieszczone mniej-więcej na wysokości oczu można zajrzeć do domostw mieszkańców.


 

Zwiedzanie Piranu zaczęliśmy od kościoła św. Jerzego. Budowla góruje nad miastem, położona jest na klifie, z którego rozpościera się widok na okolicę. Zbudowana w stylu włoskim kampanila jest udostępniona do zwiedzania. W tle przy dobrej pogodzie można dostrzec kontury Włoch. Trasa od kościoła w kierunku centrum prowadzi wzdłuż promenady. Tu napotykamy wielu turystów wylegujących się na rozgrzanym od słońca betonie. I może ktoś w końcu wyjaśni mi tę zagadkę, bo zrozumieć nie mogę, jak można czerpać przyjemność z leżenia plackiem na betonie??? Ja, miłośniczka złotego drobnego piaseczku na plażach Bałtyku, poprzestałam na spacerze po Piranie.




Wreszcie dotarliśmy do mariny, a ta promenadą poprowadziła nas wgłąb morza. Stąd roztaczały się bardzo przyjemne widoki, a morska bryza dawała ukojenie w upalny dzień.





Wreszcie zdecydowaliśmy się zanurzyć w słynną Starówkę Piranu porównywaną tak bardzo do weneckiej. Już odpoczywając na murku w porcie zauważyliśmy cechy architektury weneckiej w okolicznych budynkach, jednak prawdziwe podobieństwo obnażyło się po wejściu na plac Tartiniego. 

W centrum stoi pomnik samego Tartiniego, włoskiego muzyka urodzonego w Piranie, od którego nazwę wziął plac. Po lewej widać gmach ratusza. Nad zabudową góruje wcześniej wspomniany kościół św. Jerzego z ponad 40-metrową dzwonnicą, a w rogu stoi najbardziej charakterystyczna i najbliższa weneckiej architekturze kamienica. Ponadto posadzka na placu wyłożona jest lśniącym, białym kamieniem.


Przy placu działa mnóstwo kawiarni, knajpek i restauracji, jednak my zdecydowaliśmy zjeść przy promenadzie ciesząc oczy widokiem na przejrzystą wodę Adriatyku i oddychając rześkim powietrzem, jakie niosła bryza. I to był bardzo dobry wybór!

Ostatniego dnia naszej podróży zjedliśmy po włosku, jako że włoski klimat czuliśmy tu bardzo mocno.

 

 

Po posiłku musieliśmy pożegnać się z Piranem, jednak ku naszej uciesze, nie wypuścił nas tak łatwo. Musieliśmy się nieco nagłowić, jak wybrnąć z labiryntu uliczek i trafić w to samo miejsce, z którego przyszliśmy. Przypadkowo trafiliśmy na Privomajski Trg, niegdyś najważniejsze miejsce w mieście, które dziś straciło na znaczeniu na rzecz Placu Tartiniego.

 

Podsumowując, Starówka Piranu jest niewielka, ale bardzo urokliwa. Powierzchnię trudno określić, gdyż Stare Miasto rysuje się w kształt trójkąta. Długość wynosi ok. kilometra, a szerokość w najszerszym miejscu to nie więcej jak 600 m. Jednak jeśli ktoś liczy na półgodzinny spacer, może się przeliczyć. W labiryncie uliczek łatwo się zagubić. Nie ma co polegać na mapie. Nie nastawiałabym się na plażowanie, ale jak najbardziej można liczyć na ucztę dla zmysłów - piękne widoki dla oczu, szum fal Adriatyku dla uszu i przepyszna kuchnia dla podniebienia :) 

W drodze powrotnej mijaliśmy Pedjamski Grad. Musieliśmy zjechać kilka kilometrów z autostrady. Jak zwykle stwierdziliśmy, czemu nie, kolejny punkt na mapie, jaki uda się nam odwiedzić.


Zamek Predjama pojawia się w każdym katalogu promującym Słowenię. Jest tak popularny ze względu na swoje położenie - zamek został wbudowany w wysoką na 123 m skalną ścianę. Sprawia wrażenie, jakby w niej wisiał. Jego specyficzne umiejscowienie dało mu pozycję w Księdze Rekordów Guinnessa jako największy zamek powstały w jaskini.


Zamek został wybudowany w XII w. System naturalnych jaskiń i podziemnych korytarzy został użyty jako część integralna budowli i pozwalał chroniącej się tu w czasach wojen ludności na potajemne wychodzenie na zewnątrz w celu uzupełnienia zapasów żywności.


Predjamski Grad zamieszkiwał Erazm Lugger - słoweński Robin Hood, rozbójnik, który zdobyte łupy przekazywał biednym, dzięki czemu cieszył się szacunkiem miejscowej ludności. W 1438 r. na zamek napadły wojska austriackie i oblegały go przez rok. Prawdopodobnie nie doszłoby do jego zdobycia gdyby nie zdrada jednego ze służących. Białą flagą dawał on znać, w które miejsce Austriacy powinni atakować. Armatnia kula trafiła wprost w okno toalety, gdzie znajdował się Erazm. Rozbójnik zginął na miejscu.

Dziś zamek wraz z jaskinią krasową znajdującą się pod nim są udostępnione do zwiedzania.

I tu kończy się nasza wyprawa. Piękna i dziewicza, bo pierwsza we dwoje odkąd mała istotka o poważnym imieniu Łucja wywróciła nasz świat do góry nogami. Spędziliśmy w drodze 8 dni, w tym 3-krotnie spaliśmy w samochodzie. Pokonaliśmy 5000 km. Wydaliśmy... Nie... O tym się nie mówi. Bo czymże są pieniądze w obliczu takich widoków, przeżyć, doznań... Ludzie, którzy podróżują, są szczęśliwsi, mówią badania amerykańskich psychologów. Ja nie potrzebuję żadnych badań, wiem to już od dawna! Podróżować to żyć! A życie to nic innego jak wielka podróż...

Do następnego! 
:)

2 komentarze:

  1. Fajna relacja :) kiedy następna wyprawa? Albo chociaż plan? :)

    OdpowiedzUsuń
  2. wypraw potem było jeszcze kilka, tylko trudno się zabrać za relację... Twój komentarz jest dla mnie motywatorem, obiecuję, że niedługo!

    OdpowiedzUsuń