środa, 20 marca 2013

USA z zachodu na wschód - smacznego!


Jedzenie jest dla nas kwestią drugorzędną. Jadąc w świat, możemy prawie w ogóle nie jeść... Jemy, gdy nam się przypomni. Czasem szkoda nam czasu, czasem zwyczajnie pieniędzy. Zawsze mamy w plecaku suchy prowiant. W razie gdy nie nie ma po drodze punktu gastronomicznego, który zadowoliłby nas ofertą czy ceną, wyjmujemy z plecaka jabłko, kanapkę czy batonik musli.

Będąc na drugim końcu świata, nie można jednak nie skosztować lokalnej kuchni. Poza tym spędzając poza domem 3 tygodnie, trzeba od czasu do czasu przekąsić coś solidniejszego...

Jeden z ostatnich postów na temat Stanów będzie właśnie o jedzeniu, czyli co, gdzie i za ile można zjeść w USA...

Kilka dni minęło, zanim "nauczyliśmy się jeść w Stanach". Miało być jak zwykle: śniadania robimy sami z produktów zakupionych w supermarkecie, a obiady, jak wyjdzie. Szybko jednak okazało się, że w USA taki system nie zda egzaminu...

Na pierwsze dni mieliśmy prowiant. Jedliśmy więc w kółko bułki z parówkami, gorące kubki, suche ciastka. Kiedy po raz pierwszy odwiedziliśmy supermarket w poszukiwaniu podstawowych produktów żywnościowych, miny nam zrzedły:

pół chleba - 2,5$
kilka plasterków sera - 3$
jogurt - 0,90$
parówki - 1$

No, chociaż parówki były w dobrej cenie... Po kilku dniach czuliśmy do nich wstręt... 

Okazało się, że Amerykanom korzystniej jest jadać w barach aniżeli gotować! Rozwiązała się zagadka, dlaczego bary są tam przepełnione. Ciągle. 

Mimo że jest to cholernie niepodobne do naszego trybu życia, trzeba było żyć po amerykańsku - po pewnym czasie staliśmy się stałym gościem w McDonald's w porze śniadaniowej... Za porcję śniadaniową płaciliśmy 7 $, a starczyła nam ona też na lunch. Jedna! Do tego wiadro herbaty (tak, wiadro), po której wypiciu dolewaliśmy jeszcze coca colę. I do popołudnia zleciało :)

Czasem braliśmy śniadanie na wynos. Bywało, że kupowaliśmy kurczakburgery jeszcze wieczorem, aby nie trzeba było szukać Mc'a rano.

Śniadanko na wynos - Dolina Śmierci


Las Vegas 


Bywało, że nocleg gwarantował też śniadanie. Np. w motelu JFK w Nowym Jorku na śniadanie serwowano muffiny, pączki i inne przeróżne ciastka. Nic tylko słodycze. W Chicago w akademiku uraczono nas naleśnikami z syropem klonowym. Mniam, zakochaliśmy się w tym kanadyjskim specyfiku. Poza tym serwowano  tosty z dżemem, płatki śniadaniowe. Kompletnie to niepodobne do polskiego typowego śniadania.

Pierwsza potrzeba zjedzenia czegoś solidnego pojawiła się w San Francisco. W porcie zwróciły naszą uwagę budki z przekąskami.



Mnie najbardziej zaciekawiły produkty z dolnej półki. Skosztowaliśmy ich po kilku dniach. Okazało się, że to parówki w cieście.


W SF mieliśmy zamiar zjeść coś lekkiego w dzielnicy chińskiej, ale po tym jak napatrzyliśmy się na suszone robale i inne wynalazki, apetyt znikł w mgnieniu oka. Wybraliśmy kuchnię meksykańską. Po raz pierwszy jedliśmy burito!



 Smakowało!


Rynek gastronomiczny w USA zdominowały sieciówki. Oprócz McDonald's, KFC i innych dobrze nam znanych marek popularny jest Chester's. Można tu zjeść kurczaka pod każdą postacią. Pod każdą, z wyjątkiem dietetycznej...


W końcu po kilku dniach zdecydowaliśmy się na odrobinę kuchni regionalnej, dalekiej od fast fooda. Zatrzymaliśmy się w Denny's.


Tu można naprawdę smacznie (o ile lubicie tłustą i ciężką kuchnię oczywiście) zjeść, a do tego tradycyjnie i niedrogo. Nasze dania kosztowały po ok 10$.



 


Miła odmiana spotkała nas w Wielkim Kanionie. Zjedliśmy w lodge, gdzie jedzenie okazało się tanie i pyszne! To była uczta dla żołądka, który po kilku dniach stołowania się  w Mc'u zaczynał strajkować.
Zjedliśmy makarony - każdy za 7$



 Szybki obiad na trasie - calzones:

 
 

 Nie mogliśmy nie spróbować typowego amerykańskiego hamburgera:


Bułka, szynka, ser - smaczne, ale szaleństwa nie było...

I jeden z ostatnich posiłków - zaszaleliśmy. Mój żołądek długo nie mógł mi wybaczyć... 
Dla mnie steak, K. zdecydował się na pieczeń.




W przypadku napoi najbardziej smakował nam Mist. W Stanach byliśmy latem. Szczególnie na zachodzie dokuczały nam upały. Piliśmy litrami. Napoje szybko się nagrzewały. Coca cola i inne dobrze znane nam napoje smakowały zupełnie inaczej niż w Polsce, a poza tym szybko mieliśmy ich dość. Mist okazał się zbawieniem. Gasił największe pragnienie. 

A, zapomniałabym! Jest jeszcze jeden smak, który kojarzę ze Stanami - LODY. Mają przepyszne lody! Na patyku, w wafelku, wszystkie! Ach...



2 komentarze: