Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gotlandia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gotlandia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 17 października 2019

Gotlandia cz.2

Wstaliśmy ospale, bo poprzedni dzień dał nam w kość. Jednak przygoda nie pozwalała na długie lenistwo. Śniadanko, trochę harców po ogrodzie i w drogę!



Ruszyliśmy w kierunku Faro - niewielkiej wysepki położonej na północnym krańcu Gotlandii. Aby się na nią dostać, przeprawiliśmy się darmowym promem z miejscowości Farosund. Rejs trwał ok. 10 min.






Wyspa Faro okazała się wyjątkowa. Spędziliśmy tam cały dzień. Wpadliśmy w jej szpony i przepadliśmy. Panująca tam atmosfera zupełnie skradła nasze serca. Było spokojnie, wręcz głucho. Nad morzem pośród wyrastających ze skał raukarów w uszach dudnił wiatr. Na piaszczystej plaży wiatr rzucał nam piaskiem po twarzy, a w lesie podczas rowerowej przejażdżki panował spokój, cisza i dzicz.
Ale od początku!
 






   A tak na Gotlandii wyglądają płoty (może ktoś poszukuje właśnie inspiracji):



Na Faro przywitał nas dostojny wiatrak, niczym strażnik wyspy. Okazało się, że takich na wyspie jest więcej. Przy jednym z nich przystanęliśmy. Jaka była radość, gdy okazało się, że jest otwarty. Weszliśmy do środka, niczym odkrywcy. Wewnątrz półmrok, pajęczyny i pozostałości zmielonego zboża. Weszliśmy po schodkach do góry, obejrzeliśmy wielki drewniany mechanizm. Dzieci zachwycone, rodzice również. Och, Faro, dopiero co przybyliśmy z wizytą, a już jest tak miło...
 





Następny punkt to maleńka wioska rybacka z drewnianymi domkami, łodziami, a na plaży tonami kamieni oraz utworzonymi z nich kopczykami. Morze tu było niespokojne. Wiatr porywisty. Brzeg kamienisty. Czy to ten sam Bałtyk, którego znamy? Trudno uwierzyć, że to ta sama woda, tylko kilkaset kilometrów dalej...


 



Pogoda była tego dnia dość kapryśna. Nie pozwalała nam wskoczyć na rowery. Kontynuowaliśmy więc podróż na czterech kołach i podziwialiśmy słynne raukary, czyli formacje skalne przybierające różne kształty i rozmiary, wyrzeźbione przed najwspanialszą artystkę - naturę. Na Faro roi się od tych skalnych ostańców. Gotlandia i Faro z nich słyną. Zahaczyliśmy o kilka takich miejsc, w każdym raukary wyglądały zupełnie inaczej. Można było wędrować między nimi, wciskać się w skalne szczeliny, z ich zakamarków podziwiać wzburzone morze i wsłuchiwać się w uspokajający szum fal. Można było się na nie wdrapywać a nawet bawić się w nich w chowanego.
 
 



Najsłynniejsze raukary na Faro są w Langhammars. Pośród wielu ostańców, w wodzie, wznosi się słynny coffee pot, który jednak nam wcale dzbanka nie przypominał. Dzieci zobaczyły w nim pieska patrzącego do tyłu. A Wy co widzicie?







W końcu wyszło słońce. Co prawda goniła je wielka deszczowa chmura, ale przyjęliśmy optymistyczną wersję, że chmura nie zbliża się do nas tylko się oddala, choć wiar niebezpiecznie dmuchał nam w twarz... Wskoczyliśmy na rowery i dalszą część trasy postanowiliśmy pokonać na dwóch kółkach. Nie zajechaliśmy daleko, gdy wyłoniła zza drzew piękna bielutka piaszczysta plaża. Postanowiliśmy odpocząć, choć nie zdążyliśmy się jeszcze zmęczyć.





Przemierzyliśmy około 20 km po północnych krańcach Faro. Jechaliśmy głównie przez lasy, utwardzonymi drogami. Rzadko mijaliśmy samochody, rowerzystów żadnych. Jednak nie nudziliśmy się wcale. Całe dzieciństwo mieszkałam w lesie, teraz do lasu chodzę pobiegać, czy las może mnie zachwycać? A jednak ten zauroczył. Duży ciemny las, z gęstym podszytem, porośnięty paprociami i wrzosem. Żywo zielone paprocie i intensywnie fioletowy wrzos... uwierzycie, że wyglądało to przepięknie? Las na Faro, obok wiatraków, kamienistych jak i piaszczystych plaż i raukarów, wspominam jako jeden z najpiękniejszych obrazków Szwecji.



Jeeeeść! Rozległo się z tyłu wołanie, które wytrąciło mnie z mojej błogiej kontemplacji. No tak, od dłuższej chwili wsłuchiwałam się w jednostajne burczenie swojego brzucha. Nie tylko mnie zaczynam doskwierać głód. Na piknik wybraliśmy piękną piaszczystą plażę po wschodniej stronie wyspy - Sudersandsviken. Okropnie tam wiało, ale komu to przeszkadzało? Dzieci zdawały się tego nie zauważać. Znaleźliśmy zaciszne miejsce, odgrzaliśmy nasze domowe spaghetti i odpoczywaliśmy po niełatwej przejażdżce. I nikt w takim magicznym miejscu i takiej wyjątkowej chwili nie przejmował się piaskiem w makaronie...








 

Z Faro wracaliśmy ledwie żywi. Podróż powrotna dłużyła się, bo wszyscy zdążyli zgłodnieć ponownie. W naszym cudnym skandynawskim domku nawet najzwyklejsza kolacja smakowała wybornie. I powtórzył się scenariusz z wczoraj. Wcześniej ledwie żywi, a po kolacji jakby nowo narodzeni wyruszyliśmy w podróż pożegnalną do kilku pobliskich zakątków Gotlandii celem znalezienia starożytnych pozostałości i wikińskich śladów.



Znaleźliśmy!


 

W Wallhagar na obszarze 10 ha można znaleźć pozostałości po osadzie z epoki żelaza. Osada składała się z 25 kamiennych domostw, a w pobliżu znaleziono 125 grobów. W rzeczywistości jest to po prostu sterta porozrzucanych kamulców. Można dostrzec fundamenty, kopce, ale nie ma co się spodziewać jakichś konkretnych obiektów. Tu przyda się bogata wyobraźnia. Wyjątkowo bogata nawet :)



Natomiast Gannarve to zupełnie co innego. W tym miejscu znajduje się cmentarzysko Wikingów. Wikingowie układali kamienie w kształt łodzi i w takich grobach chowali zmarłych. Takich obiektów jest na Gotlandii podobno 350. Łódź w Gannarve ma 29 m długości i 5 m szerokości. Dodatkowo jest czarująco usytuowana - na tle morza i wyspy Karlso.
 
 

Znów nie zdążyliśmy na zachód słońca na Bałtyku. Zabrakło zaledwie kilku minut. Jednak niebo jeszcze żarzyło się  pięknie, a jego kolory odbijały się w oknach domków rybackich we Frojel...







Ach, nie udało nam się zawędrować w południowe krańce wyspy Gotland, ale co się odwlecze, to nie uciecze... Chyba rację miał ten, kto powiedział, że jeśli byłeś na Gotlandii, przepadłeś... My po 2 dniach tam spędzonych wiemy, jak się poruszać po wyspie, jak planować zwiedzanie. Gdy nas kiedyś znów tu przywiedzie, postąpimy nieco inaczej i... porzucimy plany! Ale jak to, bez planu? A tak to! Gotlandia jest przepełniona magicznymi miejscami. Wystarczy wyruszyć przed siebie i zwracać uwagę na znaki, które informują o atrakcjach turystycznych. Jest ich mnóstwo. Czy warto zatrzymywać się przy wszystkich? Niekoniecznie. Więc jak dokonać selekcji? Ot, całkiem prosto. Zauważasz znak, wpisujesz nazwę w google, sprawdzasz, czy dane miejsce cię interesuje i decydujesz - skręcamy czy jedziemy dalej.  My już zrealizowaliśmy plan, teraz chciałabym pokierować się przygodą...

środa, 16 października 2019

Gotlandia cz.1


 

Gotlandia

Największa wyspa Morza Bałtyckiego.
Niektórzy mówią, że najciekawsza...
Postanowiliśmy to sprawdzić.



Miało być klimatycznie, tajemniczo, wyjątkowo. Czytałam o nieskażonej cywilizacją przyrodzie, wikińskim duchu, średniowiecznych fortyfikacjach, wszechobecnych wiatrakach, skalnych raukarach, wszędobylskich ptakach, pięknych piaszczystych plażach oraz surowych klifach.
I wiecie co? Wszystko się sprawdziło!

 

Wyruszycie ze mną w podróż po Gotlandii? Ostrzegam, po tym, co przeczytacie i zobaczycie, możecie nie oprzeć się pokusie przeżycia tego samodzielnie... :)

Na Gotlandię przybyliśmy promem Destination Gotland z Nynashamn. Rejst trwał ok 4h. Do portu przybyliśmy wczesnym popołudniem i od razu poszukaliśmy miejsca na obiad. Znaleźliśmy idealną miejscówkę kilka kilometrów od Visby - Gustavsviks Havsbad.

 
 

Była to niewielka piaszczysta plaża, z pomostem, małym pacem zabaw, ławeczką, ba, nawet toaletą. Pozostaliśmy tam przez około 2h, aby odpocząć i odgrzać jeden z naszych słoików. Pogoda nam dopisała. Pierwsze wrażenia z Gotlandii były bardzo dobre i pobudzające apetyt na więcej.





Po jedzeniu wsiedliśmy na rowery i wyruszyliśmy na przejażdżkę po stolicy - Visby.

 
 

W czasach średniowiecza Visby było jednym z najważniejszych ośrodków handlowych Hanzy. Rozkwitło, wzbogacało się. Do dziś przetrwał imponujący mur obronny o długości 3,5 km i wysoki na 11 m, 27 dużych i 9 mniejszych wież, a wewnątrz piękna starówka z ruinami kościołów, z tradycyjną zabudową oraz ryneczkiem.

 



 

 


Wszystko dostojnie prezentuje się na tle morza. Pod murami starego miasta znaleźliśmy fajny plac zabaw, na którym dzieci poszalały, a dorośli odpoczęli. Tym samym wszyscy zadowoleni ruszyliśmy w kierunku klifów. Tym razem na czterech kołach.
 
 
 

Aby dotrzeć do słynnych 45-metrowywch klifów, wpisujemy w GPS Hogklint. Na miejscu znajdziemy ścieżkę spacerową po wierzchołkach klifów, ławeczkę, ba, nawet grilla. Zarzucamy kurtki i czapki, bo wieje konkretnie i wyruszamy na przechadzkę, wgapiając się w surowe, zimne ale jakże imponujące i zachwycające krajobrazy zarazem.





Bałtyk po tej stronie jest jakiś inny, złowrogi. Bardziej surowy, jakby obrażony. A może to tylko kwestia pogody? Słońce schowało się za mgłą, przebija przez chmury, wiatr smaga po twarzy, chwilami miota nami jak kukiełkami. Dzieci nie bardzo są zachwycone takimi warunkami, do tego zewsząd urwiska, trzeba trzymać mocno za rękę, bo nie wiadomo co małolatom przyjdzie do głowy. To za motylkiem pobiegną czy będą chcieli zerwać kwiatka... Nie możemy zostać zbyt długo,. Złości mnie to, rozczarowuje. Bo ja w takiej atmosferze usiadłabym najchętniej na półce skalnej i patrzyłabym, gapiła się to na klify, to na morze, to w niebo. A z każdym podmuchem wiatru czuję, że głowa staje się lżejsza.
Och, Gotlandio, czuję, że będzie mi u Ciebie dobrze...



Zmykamy, późno się robi, wszyscy jesteśmy zmęczeni, dzieci padają. Kolację by się zjadło, poleniuchowałoby się, ze szklanką gorącej herbaty w ręce. Ciekawi nas nasz czerwony domek, który tak pięknie prezentował się na airbnb. Wreszcie dojeżdżamy, otwieramy keybox, przekręcamy klucz i.... ogarnia nas zachwyt. Nic dodać, nic ująć. Jest idealnie...



 

I choć przed chwilą wydawało się mi, że baterie się rozładowały, wsiadam na rower, pakuję Kajetana do fotelika. Z boku jedzie Krzyś z Lusią. Jej kask błyszczy w słońcu, oczy się śmieją, a chwilę temu już ledwie widziały na oczy. Jedziemy nad Bałtyk! Zobaczymy wioskę rybacką w Frojel, wysepkę Lilla Karlso na horyzoncie. Krzyś mówi, że to 3 km w jedną stronę, po przejechaniu 5 km czuję lekki niepokój i widzę znany mi cwany uśmiech na jego twarzy. Wykiwał mnie, to pewne. Wiedział, że gdyby powiedział prawdę, nie pojechałabym, a ja nie mogę się złościć w obliczu przygody...





Na miejscu jesteśmy ok. 20.00. Jest już po zachodzie słońca. Niebo zasnute jest chmurami, wyspa maluje się na horyzoncie. Brzeg Bałtyku w tym miejscu jest zupełnie nie taki, jaki znamy. Czuję się, jakbym była nad stawem, tylko że drugiego brzegu nie widać. Brzeg porasta trawa, na wodzie kołyszą się łodzie rybackie. Spacerujemy, chłoniemy i ruszamy w drogę powrotną.

To był udany dzień. Intensywny, ciężki, pełen dobrych wrażeń. Odpoczywamy w naszym małym, idealnym, skandynawskim domku i nabieramy sił na jutro!