Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Karkonosze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Karkonosze. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 17 maja 2012

Karkonosze 2011 - zamek Chojnik


Plan na trzeci dzień napisała pogoda... Rano tuż po przebudzeniu ze strachem odsunęliśmy zasłony. W nocy strasznie padało, baliśmy się, że deszcz zmusi nas do powrotu do domu. Nie było jednak najgorzej. Co prawda wisiały nad Karpaczem ciężkie chmury, jednak my, wyposażeni w bluzy i płaszcze przeciwdeszczowe, nie daliśmy się wystraszyć! Wyruszyliśmy na Chojnik!

Wędrówkę zaczęliśmy od strony Sobieszewa. Trasa zajmuje ok. 60 min. i wiedzie przez las. Nie ma zbyt wielu punktów widokowych, co potęguje wrażenia, kiedy po wyjściu na wieżę przed oczami pojawia się przepiękna panorama. My szliśmy szlakiem czerwonym przez Głazowisko, Skalny Grzyb, Piekielny Kamień. 

Skalny Grzyb:


 

Na zamku byliśmy dość wcześnie, poza tym  pogoda mogła odstraszyć turystów. Byliśmy jednymi z nielicznych odwiedzających to miejsce, dzięki czemu było tam spokojnie i cichutko.


Pierwsze wzmianki o Chojniku pochodzą z XIII w. Ze względu na swoje położenie twierdza od zawsze była niezwykle trudna do zdobycia. I też nikt nigdy jej nie zdobył. Ręka człowieka nie przyczyniła się do jej upadku. Pokonała ją natura - w 1675 roku zamek spłonął w wyniku uderzenia pioruna. Warownia popadła w ruinę.

Wąskimi schodkami weszliśmy na basztę, z której mieliśmy pełna panoramę okolicy:




 Widok na dziedziniec z góry:


Wracaliśmy ścieżką Kunegundy - nie lubimy dwukrotnie przechodzić tą samą trasą, zawsze szukamy nowych wrażeń. I znaleźliśmy je, bo trochę się pogubiliśmy :)



Ostatni rzut oka na Chojnik już w trakcie drogi powrotnej:


Karkonoska przygoda dobiegła końca. Była krótka, owszem, ale jaka owocna! No i na pewno nie ostatnia! Podobno po stronie czeskiej też jest pięknie. Do następnego razu zatem!

środa, 16 maja 2012

Karkonosze 2011 - Śnieżne Kotły

 

Na drugi dzień zaplanowaliśmy Śnieżne Kotły. Wyprawę zaczęliśmy w Szklarskiej Porębie. 

Zamierzaliśmy wjechać na Szrenicę, a w drodze powrotnej zejść z niej, jednak tak nam się spodobało, że wracając, również skorzystaliśmy z wyciągu. Poza tym kupując bilet w obie strony, dopłaca się jedynie 3 zł. Jak się okazało, to był bardzo dobry wybór, bo po wczorajszym szaleństwie ledwie byliśmy w stanie wstać z łóżka :).

Przejażdżka wywołała wiele emocji. Samo "zapakowanie się" w siedzonko było nie lada uciechą, a co dopiero sama podróż. Zaczęło się spokojnie, jednak odległość od ziemi stopniowo zwiększała się. Kilka razy obejrzałam się za siebie. Widoki, które miałam za plecami przekonały mnie, żeby wybrać tę samą opcję w drodze powrotnej.



Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się na kamienistej Szrenicy. Szczyt kiedyś mierzył kilka metrów więcej, jednak rozpadł się, pozostawiając właśnie pokłady głazów.




 Po drodze minęliśmy ciekawą budowlę - Trzy Świnki.


Następnie szlak prowadził przez Twarożnik, gdzie zjedliśmy drugie śniadanie, zachwycając się przy tym widokami. Pogoda w górach zmienia się gwałtowanie. Bezchmurne niebo zaczęło pokrywać się chmurami.


 Niektóre z nich towarzyszyły nam w wyprawie, idąc z nami łeb w łeb.


W końcu naszym oczom ukazały się majestatyczne Śnieżne Kotły. Urwiska przyprawiały o drżenie serca, szczególnie, gdy stało się na ich skraju tuż przy barierce. Wysokość Wielkiego Kotła sięga 100 m, a Małego 80 m. Brzmi imponująco, prawda? I tak też wygląda... 




Droga do Śnieżnych Kotłów zajęła nam nieco ponad godzinę. Nogi się rozgrzały, jednak nawet najmniejsze wzniesienie przypominało o istnieniu mięśni, o których posiadaniu nie miałam pojęcia :) Świadomość, że posiadamy powrotne bilety na wyciąg przynosiła ogromną ulgę...

Warto było zjechać ze Szrenicy dla widoków, jakimi nas ta podróż uraczyła. Co prawda chwilami przestawało być wesoło, bo odległość do ziemi wydawała się o wiele większa niż podczas wjazdu, jednak widoki były nieziemskie!


 Kiedy wracaliśmy, góry już całkowicie osnuły się chmurami.


Wizytę w Szklarskiej Porębie zakończyliśmy tym, co lubimy najbardziej - wodospadami.

Najpierw odwiedziliśmy wodospad Kamieńczyka. Zostawiliśmy samochód na parkingu, który kosztował nas 10 zł za 2 h. Po powrocie zauważyliśmy, że zaledwie kilkadziesiąt metrów bliżej jest darmowy parking na pętli autobusowej...  wrrr...

Z parkingu do wodospadu jest jakieś 2 km. Początkowo droga wiedzie po równinie, ostatni kawałek biegnie stromo w górę. Nie jest to trudna przeprawa, no chyba że ktoś poprzedniego dnia wszedł na Śnieżkę, a zaledwie kilka godzin temu podziwiał Śnieżne Kotły ;). Ale daliśmy radę! Jesteśmy zawzięci. Jeśli coś jest w grafiku, nie ma zmiłuj, trzeba to zaliczyć, choćby ze łzami w oczach :)


Widoki z góry zupełnie nie dorównują tym na dole, więc nie ma się co zastanawiać, trzeba koniecznie zejść do wąwozu. Turyści dostają kaski i metalowymi schodkami schodzą w dół.

Wodospad Kamieńczyka jest najwyższym wodospadem w Sudetach po stronie polskiej. Ma 27 metrów wysokości. Kanion natomiast ma 100 m długości, a w najwęższym miejscu ma zaledwie 3 m szerokości. Ściany sięgają 25 m wysokości.


I wodospad Szklarki na koniec:


Pomyliliśmy szlaki - zamiast krótkim poszliśmy długim, co trochę nas zniechęciło. Mieliśmy już tego dnia serdecznie dość pieszych wędrówek, a tu zamiast 5 minutowego marszu zafundowaliśmy sobie półgodzinny.

Wodospad Szklarki ma 13 m wysokości i jest w ciekawym kształcie litery V.

wtorek, 15 maja 2012

Karkonosze 2011 - Śnieżka


To nie był zaplanowany wyjazd. Pomysł zrodził się w mojej głowie niespodziewanie, a realizacja przebiegła bardzo spontanicznie. We wtorek pomyślałam, że fajnie byłoby wyskoczyć na kilka dni w góry, a w piątek byliśmy już w drodze. Dlaczego Karpacz? Byłam tam jako nastolatka na koloniach. Miło wspominam wyjazd, jednak krajobrazy nie wzbudziły wtedy we mnie większych emocji. Eh, nie wiedziałam wtedy co to piękno natury... Decydująca okazała się odległość - okazało się, że do Karpacza mamy niewiele ponad 500 km.

Na planowanie wyjazdu nie miałam zbyt wiele czasu. Nocleg znalazłam szybko - odpowiadała nam lokalizacja, cena, warunki też wydawały się dobre. Nie zawiedliśmy się - "Nasz Domek" okazał się świetnym wyborem. Duże pokoje, aneks kuchenny, łazienka, duże podwórko, parking na miejscu. Polecam!

Na pierwszy dzień zaplanowaliśmy Śnieżkę. Szliśmy według mapki:


Wyruszyliśmy z punktu Karpacz czerwonym szlakiem, minęliśmy schroniska Nad Łomniczką oraz Dom Śląski, następnie weszliśmy na Śnieżkę. Wracaliśmy szlakiem niebieskim przez Samotnię i skończyliśmy na świątyni Wang w Karpaczu Górnym. Początkowo nasz plan zwierał kilka dodatkowych punktów, ale okazało się, że przeceniliśmy swoje możliwości. Dla amatorów taki odcinek zupełnie wystarczy.

Trasa początkowo wiedzie po równym terenie, dość szeroką drogą. Co chwila zza drzew wyłaniają się góry z ich szefową - Śnieżką, na czele.




Z czasem krajobraz zmienia się, a widoki stają się coraz bardziej imponująca.


Droga przekształca się w dość stromą, kamienistą ścieżkę, a z oddali dobiega szum strumyka, nad którym przyjemnie jest przez chwilę odpocząć, bo łydki powoli przypominają o swoim istnieniu.


Mijamy pomnik Ofiar Gór.


Szczyt wydaje się być już tak niedaleko, jednak czeka nas ostatnia prosta - najtrudniejszy, bo stromy i kamienisty etap.



Kiedy wchodzimy stromym podejściem, czujemy, że jesteśmy w górach. Raz, że rozciągają się widoki na piękne Karkonosze, dwa, strasznie wieje. O odmawiających posłuszeństwa nogach nie trzeba chyba już wspominać...


Ostatni etap trwa ok. pół godziny i jest naprawdę męczący. Przed tą wyprawą wydawało mi się, że mam naprawdę niezłą kondycję. Taaa, wydawało mi się :)



Jednak moment wejścia na szczyt rekompensuje wszelkie zmęczenie. Uwielbiam to! Tego typu satysfakcję czuje się tylko w górach!

Karkonosze - niby takie niepozorne, a robią ogromne wrażenie. Te góry mają swój urok. Może i nie są wysokie, może nie imponują wysokimi, skalistymi, strzelistymi szczytami, a i tak się w nich zakochałam...


Droga powrotna minęła bardzo przyjemnie - głównie za sprawą urokliwego miejsca - schronisko Samotnia położone w przepięknej dolinie, otoczonej przez góry, przytulone do górskiego jeziorka. W takim miejscy mogłabym spędzić cały dzień, siedząc i podziwiając...




I ostatnie spojrzenie na Królową Karkonoszy. Obrazek jak z początku wyprawy, ale emocje mu towarzyszące zupełnie inne: satysfakcja, duma, radość, a to wszystko oprószone zmęczeniem. No właśnie... Niepojęta rzecz. W górach zmęczenie dodaje energii. Im więcej wysiłku, tym większa ochota na dalsze wyprawy.


Do świątyni Wang dotarliśmy jeszcze przed jej zamknięciem, więc postanowiliśmy wejść do środka.


Kościół został zbudowany na przełomie XII/XIII w. w Norwegii w miejscowości Wang, a w 1842 r. trafił do Karpacza. Warto poczytać o jego historii, przed udaniem się.